Szczepan Twardoch nie zdejmuje nogi z gazu – po docenionej „Morfinie” przyszedł czas na „Dracha”, który powinien być, o ile już się nie stał, ważnym wydarzeniem w polskim kalendarzu literackim. To książka wielka w swoich założeniach i wielka w tych założeń realizacji.
Tym razem nie mamy do czynienia z historią alternatywną, z którą Twardoch świetnie sobie radził w „Sternbergu”. „Drach” to powieść obejmująca swym ramieniem ponad stuletnią historię Śląska, a co za tym idzie ludzi, którym w tych (głównie dramatycznych) czasach przyszło żyć. Nie jest to manifest polityczny na rzecz tego regionu Polski, lecz bolesna kronika trudnych losów tej ziemi. Szczepan Twardoch ujął mnie tym, jak bezpośrednio i wyraziście oddał emocje wydarzeń, które na lekcji historii skrócone zostają do dwóch zdań.
Powiedzieć, że po pierwszej wojnie światowej na Górnym Śląsku wybuchły trzy powstania, po czym część tej prowincji została przyłączona do Polski, to zdecydowanie za duże uproszczenie. To beznamiętne zdanie wyklepane przez licealnego ucznia nie oddaje pełnego spektrum dramatu, jaki miał miejsce w rzeczywistości. Podczas gdy przed wojną nikt się nie zastanawiał nad aspektem narodowościowym czy polityką, powstania śląskie otworzyły puszkę Pandory, których echo słyszymy po dziś dzień. Po odłożeniu książki na półkę długo zastanawiałem się nad losami ludzi, którzy z dnia na dzień musieli opowiedzieć się, czy są Niemcami czy Polakami. Bo że Ślązak, to nie wystarczy. A że większość prostych ludzi, będących głównie rolnikami albo górnikami, pojęcia nie miała, kim właściwie są, to katastrofa wisiała na włosku. Twardochowi udało się pobudzić moje szare komórki, dzięki czemu uzmysłowiłem sobie, jak chaotyczne i niebezpieczne to były czasy, a także jak przerażająco interesujące są dzieje współczesnego Śląska.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
W tym ciężkostrawnym śląskim kotle autor umieścił kilka głównych postaci, które na przestrzeni wieku stanowią dla siebie więcej, niż same wydają się zdawać z tego sprawę. Pojawia się Josef Magnor, którego poznajemy w 1906 roku jako młodego chłopaka obserwującego świniobicie. Kolejną kliszą jest pierwsza wojna światowa, w której dorosły już Josef bierze udział, następnie wraca do domu i świat jest dla niego już inny. Śląsk zatacza się w szalonych spazmach powstań, a w centrum wydarzeń jest młody Magnor wraz ze swoją rodziną. Jednocześnie przez karty powieści przewija się Nikodem Gemander, dla którego Josef jest odległym przodkiem. Twardoch rozciąga linię genealogiczną jednej rodziny żyjącej na Śląsku, aby pokazać ogromną siłę skutków ludzkich poczynań i wpływu rodzinnych zawiłości na kolejne pokolenia. Jest jeszcze szereg bardzo ważnych w „Drachu” postaci, które napędzają spiralę dramatycznych wydarzeń, jak na przykład młoda Caroline Ebersbach, która zmieni życie rodu Magnor na zawsze; jest Gela Czoik, która widzi okrucieństwo drugiej wojny światowej i nie daje jej to spokoju; jest też stary Pindur, który znajduje się najbliżej uniwersalnej prawdy. Sposób, w jaki autorowi udało się tak zgrabnie połączyć odległą przeszłość z tą bliższą na rzecz teraźniejszości, jest doprawdy niebywały. Tym bardziej, że przyjął on bardzo chaotyczny sposób przewijania taśmy, jakby dosłownie wyciągnął ją ze szpuli i zgniótł w rękach. Lata 20. XX wieku oraz rok 2014 potrafią tańczyć ze sobą na jednej stronie, akapit pod akapitem, a czasami nawet w jednej linii. Ale nie ma obawy, że wypadnie się z rytmu – przeskoki są na tyle częste, że paradoksalnie wszystko jest klarowne.
Myślę też, że było to niezbędne do ukazania sedna w „Drachu”. W najnowszej powieści Twardocha życie ludzkie jest przysłowiowym pyłem na wietrze, odbiciem poprzedzających nas żywotów innych, którzy również są mało znaczącym pyłem. Josef Magnor jest taki sam jak Nikodem Gemander, bo są z tej samej gliny, noszą ten sam garb przeszłości, chociaż o tym nie wiedzą. Historia mija ich na każdym kroku, chociaż też o tym nie wiedzą. Rewelacyjne są wtręty autora, gdy nagle wybiega w inny czas, w inną rzeczywistość i brutalnie informuje czytelnika, jak delikatne i ulotne jest życie człowieka. Gdy on znika, pozostaje jedynie to, co zapamięta się w naszych umysłach; najbardziej bolesną prawdą jest jednak to, że ludzie szybko zapominają, więc nie zdają sobie sprawy z burzliwych dziejów prostych ludzi, którzy okazują się być ich najbliższymi. Pamięta tylko ziemia, zmoczona krwią i nakarmiona ciałami zmarłych.
Drach wszystko widzi i wie. Jako narrator beznamiętnie wykłada losy wielu jednostek w powieści, rezygnując z własnego komentarza czy oceny. Czyni go to widzem neutralnym, obiektywnym – i taki też w istocie jest. Twardoch obdarzył go kompletną bezstronnością, dzięki czemu powieść unika arbitralnych opinii i wywyższania jednej strony ponad drugą. Mówiąc o powstaniach śląskich i bratobójczych walkach Niemców z Polakami (a raczej Ślązaków opowiadających się za którąś ze stron), nie osądza ani nie decyduje, kogo czytelnik ma polubić, a kogo znienawidzić. Brutalność wojny polega na jej abstrakcyjności wobec codziennej rzeczywistości i taką ją widzimy w „Drachu”. Najgorsze ludzkie instynkty wychodzą wtedy na wierzch i wszelkie mordy, gwałty i przestępstwa autor przedstawia z szokującym realizmem. To wręcz epatowanie przemocą czy stosunkami płciowymi (również homoseksualnymi) pozostawia Twardoch bez wykrzyknika oburzenia, sugerując że są one tylko kolejnym elementem ludzkiej cywilizacji, a nie jedynie odstępstwem od normalności. A wszystko wciąż bez sugerowania czytelnikowi, co jest dobrem, a co złem – te dylematy autor pozostawia tym po drugiej stronie książki.
Z tego wszystkiego zapomniałbym o języku powieści, który jest kolejnym atutem „Dracha”. Po pierwsze, autor wprowadził w dialogach zarówno język niemiecki, jak i mowę śląską. Znacznie urealnia to, i tak już niesamowicie żywą, historię, a ich zrozumienie z reguły nie wymaga znajomości języków obcych, bowiem da się zrozumieć wypowiedzi bohaterów również z kontekstu. Rozumiem jednak, że nie dla wszystkich komfortowe będzie męczenie się z nieznajomo brzmiącymi słowami, sam musiałem parę razy zerknąć do słowników, aby upewnić się, że dobrze zrozumiałem. Inną sprawą jest język narratora, dla którego liczne powtórzenia są wręcz chlebem powszednim. Momentami doprowadzało mnie do irytacji powtarzane w kółko to samo wyrażenie, zdanie po zdaniu, ale ma to też swoją siłę w przekazie. Szybko przyzwyczaiłem się do tego stylu i później mi on nie przeszkadzał, a nawet pobudzał do jeszcze większego przywiązania do głównych bohaterów.
Mam wrażenie, że o „Drachu” mógłbym mówić dużo – i to w samych superlatywach. Jestem nawet lekko zdziwiony, bo dopiero teraz zrozumiałem, jak ta książka na mnie wpłynęła. Jeśli patrzeć na dzieło Twardocha jak na sagę rodzinną, widzę w nim opowieść o ludziach dotkniętych potwornymi dramatami, które nie tylko odcisnęły się na ich całym życiu, ale także na losach ich najbliższych. Widzę siatkę popełnionych na przestrzeni dziejów błędów, które uniemożliwiły bohaterom wypełnienia swego życia szczęściem, chociaż była ku temu okazja. Doszukuję się tu podobieństwa do równie przejmującego „Półbrata” Larsa Saabye Christensena. „Drach” to również pokorna lekcja historii: nie wszystko można wyłożyć czarno na białym i nic nie jest oczywiste, szczególnie w dziejach Śląska. Licznych kontrowersji, z którymi mamy dzisiaj do czynienia, nie da się podsumować w języku zero-jedynkowym. To również potworność wojen, które przetoczyły się przez XX wiek, których bezpardonowy opis w wydaniu autora budzi grozę (na brawa zasługuje zwłaszcza fragment o walkach w pierwszej wojnie światowej!). Mnie lektura najnowszej książki Szczepana Twardocha otworzyła umysł na wiele aspektów, o których wcześniej nie miałem pojęcia lub były one przytłumione ignorancją. Jest to pozycja absolutnie obowiązkowa dla czytelników, którzy cenią sobie lekturę trudną, nieprzyjemną, ale pobudzającą nie tyle wyobraźnię, co ludzką duszę.
Fot.: Wydawnictwo Literackie