Kiedy ORP Sęp wypływał w swój kolejny patrol na Bałtyku, nic nie zwiastowało tego co miało się wydarzyć w następnych godzinach…
Historia, którą mi opowiedział znajomy kilka miesięcy temu jest tak nieprawdopodobna, że długo zastanawiałem się czy ją opisać. Rzecz działa się już po wojnie w 1948 lub 1949 roku. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tym, co przeżył jego ojciec służąc na ORP Sęp pomyślałem, że to zmyślona opowieść, gdyż to, co usłyszałem totalnie mnie zaskoczyło. Potraktowałem to niezbyt poważnie, lecz kiedy zapytałem go jakiś czas później opowiedział mi wszystko dokładnie tak samo jak za pierwszym razem. Postanowiłem opisać historię, którą jego ojciec pamiętał dobrze i opowiadał mu kilka razy. Doszedłem do wniosku, że gdyby kolega to zmyślił, to powtarzając mi to któryś raz nie mógłby stale powtarzać tego samego prawie słowo w słowo. A jego wersja wydarzeń była zawsze taka sama. Jakkolwiek dziwnie i niesamowicie brzmi to co usłyszał, jest do dzisiaj pewien że jego ojciec musiał to przeżyć bo pamięta z jakim wzruszeniem opowiadał mu to co się wydarzyło podczas patrolu jego okrętu na Bałtyku. A po raz pierwszy dał się namówić na wspomnienia po prawie 45 latach.
Ojciec mojego kolegi w 1948 albo 1949 roku został, jako bosmanmat przeniesiony na okręt podwodny ORP Sęp, (jako specjalista od silników spalinowych). Jego dowódcą był komandor Romanowski (ten, który przyprowadził do Polski ORP Błyskawicę).
Któregoś dnia ORP Sęp wypłynął na rutynowy patrol na Bałtyk. W pobliżu płynęły inne okręty. Kiedy płynął na głębokości peryskopowej został bez żadnego ostrzeżenia zaatakowany przez polskie i radzieckie okręty wojenne. Zanurzył się szybko i w końcu opadł na dno. Z początku wszyscy myśleli, że to przypadkowy atak i że wzięto Sępa za wrogi okręt, który wpłynął niezauważony na Bałtyk (mówiono nawet, że wzięto ich za jakiegoś, U-boota, który się nie ujawnił). Jednak atak trwał nadal i widać było, że okręty zawzięły się, żeby go zatopić. Leżeli na dnie przerażeni tym, co się dzieje. Wokół wybuchały bomby głębinowe trzęsąc całym okrętem. Marynarze pytali:, Dlaczego nas atakują polskie i radzieckie okręty? Oficerowie milczeli, choć jak wspominał ojciec kolegi nie do końca wyglądali na zaskoczonych. Albo coś wiedzieli, albo podejrzewali, ale nic nie mówili, nie starali się wytłumaczyć tego niespodziewanego ataku. A bomby wybuchały coraz bliżej i chyba tylko cudem okręt nie został zniszczony.
Po wielu godzinach, kiedy już zaczęło brakować tlenu dowódca okrętu komandor Romanowski stwierdził, że nie można się wynurzyć, a za niedługo zabraknie tlenu. W chwilę później przyniósł kilka pistoletów, które jakimś cudem znalazły się na okręcie. Co dziwne, fakt ten nie zaskoczył reszty oficerów. Komandor założył pełne magazynki i przeładował broń, po czym położył pistolety na widocznym miejscu nic nie mówiąc. Widać było, że nie zamierza się wynurzyć i wyglądało na to, że chce dać marynarzom wybór (albo szybką śmierć od kuli, albo powolną i straszną śmierć przez uduszenie). Załoga patrzyła to na niego, to na broń. W końcu, kiedy już zaczęło brakować tlenu, a powietrze było przesycone dwutlenkiem węgla, jeden z marynarzy nie wytrzymał, wziął broń i strzelił sobie w głowę.
Załoga przerażona patrzyła na śmierć kolegi. Był to dla nich szok. Jednak większość marynarzy czekała licząc na to, że okręty w końcu odpłyną. Kiedy już wszyscy dusili się komandor postanowił uratować okręt i załogę, wykorzystując ciało zabitego. Marynarza umieszczono w wyrzutni torped dokładając stare szmaty polane olejem i sporo różnych odpadków (w tym takie z napisem ORP Sęp). Wystrzelono to wszystko z wyrzutni. Fortel zadziałał, bo po jakimś czasie okręty odpłynęły. Romanowski odczekał jeszcze trochę i ostatkiem sił nakazał wynurzyć okręt. Marynarze już mdleli, dlatego rozkaz ten uratował im życie.
Kiedy okręt wynurzył się był już wieczór i było ciemno. Komandor zebrał załogę i poinformował marynarzy, że to nasza flota wraz z okrętami radzieckimi chciała zatopić ich okręt. Po tych słowach zapadła złowroga cisza. Wszyscy stali na pokładzie zszokowani. Nikt nie chciał się odezwać. Po chwili komandor bardzo cichym głosem zapytał.
Co robimy?
Czy wracamy na Oksywie?
Czy uciekamy do Anglii?
Większość chciała mimo wszystko wracać na Oksywie (tak chcieli marynarze, oficerowie byli za ucieczką). Komandor uznał wolę większości i kazał wszystkim ubrać się na galowo i następnego dnia rano ORP Sęp wpłynął do portu na Oksywiu, budząc ogólne zdziwienie.
Gdy tylko okręt zacumował natychmiast pojawił się samochód z oficerami i ciężarówka. Aresztowano wszystkich łącznie z dowódcą. Co jeszcze dziwniejsze aresztowania dokonali oficerowie marynarki. Jak wspomina były bosman traktowano ich dobrze, kazano opisać dokładnie cały patrol. Wszyscy opowiadali to samo za wyjątkiem zebrania załogi i głosowania gdzie płyną. Tego nie wolno było powiedzieć i tak się umówiono. Nikt o tym nie wspomniał. Co jeszcze bardziej dziwne po kilku dniach większość z nich wypuszczono na wolność, ale zakazano pod groźbą sądu wojennego wspominać o tym, co się stało na Bałtyku. Oficjalna wersja brzmiała, ze Sępa zaatakowano przez przypadek, biorąc go za obcy (???) okręt. Pozwolono im wrócić na swój okręt. Jednak bardzo szybko większość załogi zwolniono do cywila z adnotacją w dokumentach, że są ideologicznie podejrzani, co przez wiele lat powodowało, że ludzie ci mieli problemy ze znalezieniem pracy.
Jak twierdził ojciec mojego kolegi prawdopodobnie chciano zatopić Sępa wraz z dowódcą i załogą (Romanowski wrócił z zachodu i był ideologicznie niepewny tak samo jak większość załogi), a oficjalnie ogłosić, że okręt uciekł do Anglii. Kiedy to się nie udało, postanowiono jak to się teraz modnie mówi zamieść sprawę pod dywan.
Groźba sądu czy też aresztowania nie tylko jego, ale zapewne też całej rodziny była tak poważna, że ojciec kolegi zdecydował się mu to opowiedzieć dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Wcześniej nie powiedział na ten temat ani słowa. Nawet jego żona, a poznali się w latach pięćdziesiątych nie znała tej historii.
Postanowiłem w miarę wiernie opisać „przygodę” ORP Sępa tak jak mi podyktował kolega. Mimo że jego opowieść jest dla mnie wiarygodna to jednak nie mieści mi się w głowie, że polskie okręty mogły chcieć zatopić swój własny okręt, tylko z powodu braku ideologicznego zaufania do dowódcy, oficerów i marynarzy. Jeśli to była prawda, to mamy do czynienia z próbą masowej zbrodni na własnych obywatelach, co znającym te czasy nie wyda się aż tak bardzo dziwne. Wszak mordowano byłych żołnierzy AK, czy WIN, czy NSZ tylko za to, że nie chcieli podporządkować się nowemu najeźdźcy i jego „polskim” pomocnikom, a także wytaczano fikcyjne procesy oficerom, którzy wrócili z ogólnie mówiąc zachodu (np. proces gen. Tatara).
Jeśli to, co opowiedział mój kolega jest prawda, to mamy kolejna białą plamę w naszej historii. Może gdzieś są jakieś dokumenty potwierdzające to, co się działo wtedy na Bałtyku. Co prawda minęło wiele lat, ale zawsze jakiś ślad mógł pozostać. Myślę, że ta historia jak wiele innych czeka na swoje wyjaśnienie.
Ireneusz Piątek
artykuł pochodzi z portalu http://historyk.eu/ i jest częścią felietonu pod tytułem „Niepublikowane wspomnienia wojenne”