W ostatnich latach nową tradycją wielkanocną stały się artykuły odkrywające coraz to nowe sensacje biblijne. W tym roku na tapecie znalazła się tzw. „Ewangelia żony Jezusa”. Przebić mogło ją już tylko poszukiwanie św. Graala przez dziennikarzy „wSieci” – twierdzi Sebastian Adamkiewicz z redakcji portalu Histmag.org
Jakie tematy trzeba poruszyć w medium historycznym, aby uzyskać sławę i tysiące wejść? Na pierwszym miejscu znajduje się seks, na drugim wulgaryzmy, a na trzecim kwestie religijne. Receptą na sukces jest więc nie tyle poruszanie się w schemacie cycki-wulgaryzm-religia, ale połączenie tego wszystkiego w jedną, wybuchową mieszankę. Nie ma w tym zresztą nic szczególnie złego. Wiadomo, że największe zainteresowanie wzbudza w nas to, co okryte jest tajemnicą, co stanowi kulturowe tabu. Sęk w tym, że duża część tego typu publikacji przypomina raczej „rynkowe plotki” niż rzetelną analizę naukową, która mogłaby cokolwiek wyjaśnić.
Szczególny wysyp tego typu treści pojawia się przez świętami bożonarodzeniowymi lub wielkanocnymi, kiedy ludzie – siłą rzeczy – poszukują tekstów nawiązujących do religii, choćby wobec wiary byli zupełnie obojętni. Przygotowanie zestawu tematów, które należy poruszyć przy babcinym stole w konfrontacji z przemądrzałym wujkiem, jest wszak problemem ważkim i wymagającym odpowiedniego przygotowania. Zatem im tekst jest bardziej obrazoburczy i wywracający wszystko do góry nogami, tym lepiej i dla czytelnika, i dla autora. Nikt przy tym nie zważa na katalog błędów i uproszczeń najczęściej w takich dyskusjach stosowanych.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
W ostatnich dniach „na tapecie” znalazł się temat tzw. Ewangelii żony Jezusa – apokryfu ujawnionego na Międzynarodowym Kongresie Koptyjskim w 2012 roku przez profesor Karen King z Uniwersytetu w Harvardzie. W krótkim tekście, którego czas powstania oszacowała uczona na II–VI wiek n.e., znalazły się między innymi słowa – Jezus rzekł do nich: Moja żona… Oczywiście fragment ten stał się od razu przyczynkiem do snucia wizji małżeństwa Chrystusa, doskonale wpisującym się w emocje związane z książkami Dana Browna, które w celach marketingowych przedstawiane były jako historyczna prawda o chrześcijaństwie i Kościele, mimo iż należały do literatury pięknej. Część naukowców zakwestionowała autentyczność tekstu, wskazując na niewiadome jego pochodzenie (prof. King nie ujawniła, skąd posiada papirus, wiadomo jedynie, że prawdopodobnie pojawił się na rynku kolekcjonerskim), oraz wyraźne błędy językowe. W tym roku jednak, w kwietniowym wydaniu „Harvard Teological Review”, opublikowano artykuł, z którego wynika, że zarówno analiza wieku papirusu, jak i tuszu, którym napisano tekst, wyklucza możliwość fałszerstwa. W mediach zawrzało. Pojawiły się komentarze wskazujące, że odkrycie to może przewrócić naukę Kościoła i zmusić do rewizji poglądów na temat Chrystusa i jego życia prywatnego. Snuć zaczęto domysły na temat rzekomego małżeństwa Zbawiciela i – nie wiedzieć czemu – znów poważnie traktować fikcję Browna. Przy okazji popełniono szereg błędów, jakie zazwyczaj popełnia się komentując tego typu wydarzenia.
Błąd pierwszy: Ewangelia, nie ewangelia
Pierwszym błędem popełnianym przy analizie wspomnianego tekstu jest nazywanie go „ewangelią”. Słowo to pochodzi od greckich euangelion, czyli Dobra Nowina. W tradycji chrześcijańskiej Ewangeliami są cztery przekazy o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa autorstwa Marka, Mateusza, Łukasza i Jana. Te właśnie znalazły się gronie pism uważanych przez Kościoły chrześcijańskie za kanoniczne, czyli powstałe w wyniku boskiego natchnienia, przekazujące pełną prawdę o naturze i historii Zbawienia.
Choć przybyszy tradycja nazwała królami, w ewangelii o królach nie ma słowaOczywiście już samo tworzenie kanonu wzbudza sensację. Padają pytania: dlaczego te, a nie inne, czemu Kościół (lub Kościoły) ograniczają dostęp do innych treści, czy istnieją teksty pełniejsze, które wyjaśniają niedomówienia ewangelistów? Pretekstem do ich zadawania jest istnienie tzw. apokryfów, tekstów niekanonicznych, które także są zapiskami dotyczącymi życia Jezusa, jednak nie są uznawane za natchnione. Już sama ich nazwa, pochodząca od greckiego słowa ápókryphos, czyli tajemniczy, ukryty, pozwala na domniemanie, że mamy w tym przypadku do czynienia z tekstami, które niosą za sobą treści niepożądane lub skrywające jakąś szkodliwą dla chrześcijan prawdę. Są wśród nich zarówno teksty dotyczące życia Chrystusa, jego uczniów, matki, a także św. Józefa. Gdybyśmy spojrzeli na ich treść (zazwyczaj powszechnie dostępną, są najczęściej wydawane przez instytucje kościelne), to odpowiedź, dlaczego tylko cztery Ewangelie znalazły się w kanonie, nasuwa się sama.
Po pierwsze, apokryfy są niepełną historią życia Jezusa. Obejmują albo moment jego narodzin i młodości, albo zawierają jedynie spis mów i przypowieści, często tożsamych z tymi przytaczanymi w Ewangeliach kanonicznych. Przykładem jest chociażby najsłynniejszy apokryf, tzw. ewangelia św. Tomasza. Jeśli nie trafiły do kanonu, to nie tylko dlatego, że nie uznawano ich za natchnione, ale przede wszystkim dlatego, że trudno było się w nich doszukać całościowej i spójnej narracji. Wiele spośród tych historii wydawało się też być fikcją. Na przykład w tzw. Ewangelii Dzieciństwa według Tomasza czytamy o Chrystusie, który lepił z gliny ptaszki i je ożywiał, zrzucał sąsiadów z drabiny pozbawiając ich życia, a następnie wskrzeszał, chłopców, którzy przypadkowo uderzyli go ramieniem, wyprawiał na tamten świat, a w szkole popisywał się uzdrowieniami i mądrością, która doprowadzała nauczycieli do rozpaczy. Chrystus z tej „ewangelii” bardziej nadaje się więc do terapii „Super Niani” niż do zbawiania świata.
Apokryfy trudno jest więc nazwać ewangeliami sensu stricto. Nie są one bowiem nośnikami Dobrej Nowiny w pełnym znaczeniu tego słowa. Dobra Nowiną w teologii chrześcijańskiej nie jest wszak jedynie Słowo Boże, ale także śmierć Chrystusa, zmartwychwstanie i narracja o misji, jaką spełniał na ziemi. Nie da się też do końca ustalić autorstwa apokryfów. Tym samym łamane jest podstawowe kryterium uznania ich kanoniczności – bezwzględne pochodzenie z bezpośrednich relacji apostolskich. Choć przypisuje im się autorów, których imiona kojarzą się z Apostołami, to wiarygodność tych związków jest wątpliwa. Zresztą nie wszystkie apokryfy ujawniają autorów. Część z nich swoje nazwy bierze od tematu, którymi się zajmują, np. Ewangelia Judasza. Przy ustalaniu ich kanoniczności ważna więc była całościowa i spójna narracja o życiu Chrystusa, pełnia Słowa Bożego oraz wiadome autorstwo. Nie bez znaczenia było także zakorzenienie w tradycji. O czterech podstawowych Ewangeliach mówią przecież już autorzy chrześcijańscy pod koniec II wieku, wyraźne wyróżniając przekazy Marka, Łukasza, Jana i Mateusza spośród innych istniejących. Utworzenie kanonu nie miało więc na celu ukrycia prawdy o Jezusie, ale wybranie tych ksiąg, których pochodzenie i forma łączą w sobie autentyczność i wiarygodność z możliwie pełnym przekazem.
Nie oznacza to jednak, że apokryfy nie miały wpływu na kształtowanie wierzeń chrześcijańskich. Bardzo często ich przekazy wpływają na religijność ludową, związaną chociażby z kultem maryjnym czy obyczajowością bożonarodzeniową. Z apokryfów dowiadujemy się o imionach rodziców Matki Bożej i Józefa, one także mówią nam o trzech królach – Melchiorze, Kacprze i Baltazarze.
Czym jednak jest tzw. Ewangelia żony Jezusa? Trudno ją w ogóle nazwać jakąkolwiek narracją. Jej treść to pourywane kawałki zdań niemających większego sensu. Całość przekazu brzmi:
„Nie [dla] mnie. Moja matka dała mi ży[cie]”, „Uczniowie powiedzieli Jezusowi”, „Maria jest warta…”, „obraz…”, „Pozwól złym ludziom spuchnąć”, „Jezus rzekł im: Moja żona…”, „…ona może stać się moim uczniem”.
Można się więc domyślać, że znaleziono fragment będący częścią większej całości, jaki jednak charakter miała ta całość? Czy była spisem mów, historią Chrystusa, a może kazaniem? Na to pytanie odpowiedzieć się nie da. Czy więc słusznie nazywa się ją „ewangelią” skoro pourywanych zdań nie da się złożyć w zwartą całość? Czy Dobrą Nowiną nazwać można coś, co żadną nowiną nie jest i trudno dociekać, czy kiedykolwiek taką było?
Błąd drugi: Autentyczność to nie wiarygodność
Casus Ewangelii żony Jezusa jest doskonałym przyczynkiem do dyskusji o pojęciu autentyczności i wiarygodności. Jerzy Topolski w swojej fundamentalnej „Metodologii historii” zwracał już uwagę, że autentyczność rozumiana jest często bardzo wąsko, jedynie w zakresie czasu i miejsca powstania. Na tym skupiły się również badania zaprezentowane przez amerykańskich naukowców, których wynik wyklucza, że papirus mógłby być „wytworem współczesności”. Próżno w tych analizach doszukiwać się odpowiedzi na pytanie, czy rękopis ten rzeczywiście jest tym, za co uczeni chcą go uważać i czy może być przydatny w badaniach nad życiem Chrystusa. Nie wiemy zatem na przykład, czy autor był świadkiem życia Jezusa, czy korzystał z innych wiarygodnych źródeł itp.
Wiąże się z tym również problem wiarygodności. Nie każde źródło autentyczne jest wiarygodne, tak jak nie każdy falsyfikat jest niewiarygodny. Sfałszowany dokument średniowieczny zawierający nadanie ziemskie może nas wiarygodnie informować o formach kancelaryjnych czy też o socjotopografii danego terenu, nie musi natomiast odzwierciedlać stosunków własnościowych. Z kolei autentyczny dokument umieszczony w Metryce Koronnej na początku XVII wieku, zawierający opis historii rodziny magnackiej, nie jest w pełni wiarygodny, gdyż przedstawia legendą rodową. Będzie on jednak wiarygodny dla badacza takich mitów.
W przypadku tzw. Ewangelii żony Jezusa jej autentyczność w zakresie czasu i miejsca wykonania nie przesądza o możliwości jej wykorzystania w badaniach biblijnych, wciąż nie potrafimy jej bowiem zidentyfikować: określić czym właściwie była. Tym bardziej nie jesteśmy w stanie określić, czy zawarty w niej przekaz jest wtórny czy pierwotny, ani tym bardziej, czy jest on wiarygodny.
Błąd trzeci: Kłopoty z tłumaczeniem
Powtarzającym się błędem w analizach biblijnych są kłopoty z tłumaczeniem. W przypadku tzw.Ewangelii żony Jezusa powstał problem, czy słowo żona należy rozumieć jako usankcjonowaną prawnie i religijnie partnerkę życiową, czy może jako Oblubienicę, która w tradycji uważana jest po prostu za synonim Kościoła. Brak szerokiego kontekstu uniemożliwia nam właściwe zrozumienie tej frazy i wyciągnięcia z niej wniosków.
Błędy w tłumaczeniach albo niewłaściwe zrozumienie przekładów jest zresztą klasyczną pułapką we wszelkich rozważaniach na temat Biblii. Kilka tygodni temu na łamach tego portalu jeden z czytelników sugerował, że najdawniejsze dzieje Polski mogą być opisywane w Starym Testamencie, gdzie pojawia się nazwa Lechia. Owszem, tłumaczenie z Księgi Sędziów znajdujące się w tzw. „Tysiąclatce” może być mylące i wzbudzać sensację. Czytamy w nim, że wojska Filistynów dotarły aż do Lechii. Optyka zmienia się jednak, jeśli sięgnie się do Wulgaty, Septuaginty czy do języków oryginalnych. Tam znajdziemy wyjaśnienie, czym była owa Lechia i jakie jest pochodzenie tego słowa. Uważny czytelnik zwróci uwagę, że nazwa opisywanego miejsca pochodzi od hebrajskiego słowa oznaczającego szczękę i nawiązuje tym samym do opowieści o Samsonie, który w tejże Lechii miał pokonać Filistynów, używając do tego głowy osła.
Podobny przykład poruszony został niedawno w kontekście filmu „Noe. Człowiek wybrany przez Boga”. Powtórzona została w nim kalka kulturowa, w której Cham ogląda swego rozebranego i pijanego ojca, Noego, „odkrywając jego nagość”. Sęk w tym, że „odkrywać nagość ojca” to hebrajski idiom oznaczający stosunek seksualny z żoną swojego rodziciela (niekoniecznie własną matką). Dosłowne rozumienie tej frazy spowodowało jednak, że w kulturze utkwił mocno wizerunek Chama podglądającego Noego i naśmiewającego się z jego nagości.
Nader często źródłem wszelkiego rodzaju sensacji biblijnych bywają nieudolne tłumaczenia lub skupianie się wyłącznie na przekładach współczesnych, bez sięgania do tekstów oryginalnych czy chociażby Wulgaty czy Septuaginty. Doszukiwanie się rewelacji tam, gdzie ich nie ma pozwala żerować na tym, że przeciętny czytelnik nie ma czasu ani umiejętności, aby sięgnąć głębiej i osadzić Biblię w szerokim kontekście kulturowo-językowym.
Błąd czwarty: szukanie żony Jezusa
Niezbyt poważne wydaje się też samo szukanie małżonki Jezusa, zwłaszcza na podstawie skrawka papirusu, który o niczym nie mówi. Nie istnieją wiarygodne źródła mówiące o tym, że Chrystus był żonaty. Warto zaznaczyć, że z punktu widzenia historyka nie można temu także w 100% zaprzeczyć. Tym niemniej nie sposób odpowiedzieć na pytanie, dlaczego rzekome małżeństwo miałoby być ukrywane, skoro np. pierwsi Apostołowie nie ukrywali kontaktów Jezusa z kobietami, prostytutkami, czy innymi ludźmi nie najlepszej reputacji. Pomijanie niektórych zdarzeń – np. rozgrzeszenia jawnogrzesznicy – pojawiło się dopiero w późniejszych wiekach.
Poszukiwanie żony Jezusa ma też wiele wspólnego z poszukiwaniami tzw. Graala, czyli naczynia, którego Jezus używał w czasie Ostatniej Wieczerzy. Zarówno z jednym, jak i drugim wątkiem mieszają się legendy rodowe, monarchiczne i państwowotwórcze, które miały niegdyś udowadniać boskie pochodzenie władzy. Stąd najpewniej Graal w legendach arturiańskich (nie ma pewności, czy Graal w nich występujący to to samo co Święty Graal) czy wątek chrystusowego dziecka w niektórych francuskich mitach monarchicznych, które wykorzystał skrzętnie Dan Brown.
Z Jezusem wiąże się najczęściej Marię Magdalenę, która miała być z nim w tajemnym (lub oficjalnym) związku. Trudno wyjaśnić, dlaczego to akurat jej przypadło to wyróżnienie, nie była wszak jedyną kobietą, która przebywała w pobliżu Jezusa. Wiemy o niej tyle, że Jezus wyrzucić miał z niej siedem duchów, a według św. Jana miała być pierwszą osobą, która ujrzała pusty grób po zmartwychwstaniu. W pierwszych latach chrześcijaństwa przypisano jej więc tytuł Apostołki Apostołów. Być może tytulatura ta spowodowała, że zaczęto ją wiązać z Chrystusem? Wpłynął na to również pewien błąd, który mocno odcisnął się na chrześcijańskiej teologii i do znudzenia powtarzany jest przez zwolenników małżeństwa Jezusa i Marii Magdaleny. Papież Grzegorz Wielki utożsamił postać Marii Magdaleny z jawnogrzesznicą, która łzami obmyła Chrystusowi stopy i natarła drogocennym olejkiem nardowym. Grzegorz łączył też jej postać z osobą Marii, siostry Marty, z którą Jezusa łączyć miała głęboka przyjaźń. Przez wieki Maria Magdalena stała się więc biblijną hybrydą łączącą kilka niezależnych postaci. W taki sposób funkcjonuje również w dzisiejszej kulturze i niektórych interpretacjach teologicznych.
Powstała więc biblijnie nieuzasadniona narracja o wielkiej i długiej zażyłości pomiędzy Jezusem a Marią Magdaleną, zapoczątkowanej rozgrzeszeniem, a zakończonej zmartwychwstaniem. Sęk w tym, że od czasów papieża Pawła VI postać Marii Magdaleny zaczęto wyraźnie odróżniać od jawnogrzesznicy, a także Marii, siostry Marty i Łazarza, dekonstruując tym samym mit. Notabene, nigdy nie zaistniał on w Kościele prawosławnym, który pozostał w tym wymiarze wierny Ewangeliom. Po części za stworzenie mitu żony Jezusa odpowiedzialny jest więc sam Kościół rzymskokatolicki, który – utożsamiając Marię Magdalenę z kilkoma kobietami z otoczenia Jezusa – wykreował relację zastanawiającą dla poszukiwaczy sensacji.
Błąd piąty: dokument ważny dla dyskusji w Kościele
W mediach pojawiło się także stwierdzenie, że tzw. Ewangelia żony Jezusa może być ważnym argumentem w dyskusji na temat celibatu czy kapłaństwa kobiet, stąd tak ważne jest badanie autentyczności tego dokumentu. Prywatnie uważam to za nonsens. Po pierwsze, problem kapłaństwa kobiet czy celibatu nie dotyczy całego chrześcijaństwa, ale tylko jego części. Po drugie, nikt z poważnych polemistów dyskutujących na wskazane tematy nie powoła się na szczątkowy i w gruncie rzeczy niezrozumiały tekst. W samym kanonie znajdzie się wystarczającą liczba argumentów dla obu stron wspomnianych sporów.
Istota problemu tkwi w tym, że sensacyjna Ewangelia żony Jezusa jest dokumentem tak szczątkowym, że nie można jej uznawać za kluczową w żadnym wymiarze. Wszelkie teorie, które będą powstawać na bazie tych kilku pourywanych zdań, będą łatwe do obalenia i nie będą stanowić naukowej wartości. Cóż z tego, że uda nam się ustalić czas powstania papirusu, skoro prawdopodobnie niemożliwe będzie ustalenie jego autorstwa czy ogólnego charakteru? Cóż z tego, że padają w nim kontrowersyjne słowa, skoro ich kontekst może być dowolny? Cóż z tego, że dotarliśmy do kolejnego apokryfu, skoro jego oddziaływanie było najpewniej stosunkowo małe i nie wpłynęło zasadniczo na myślenie chrześcijan, w innym przypadku moglibyśmy odnaleźć jego echo w innych źródłach. Ewangelia żony Jezusa pozostanie więc sensacją, którą będziemy co jakiś czas karmieni, wyobrażając sobie, że życie Chrystusa przypominało dzienną dawkę wiadomości z plotkarskich portali.
mgr Sebastian Adamkiewicz Tekst został opublikowany na portalu Histmag.org http://histmag.org/Biblijny-Pudelek-Ewangelia-zony-Jezusa-9366Wolna licencja – ten materiał został opublikowany na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0 Polska.