W zasadzie temat tegorocznego Marszu Niepodległości już odszedł do historii i choć był chyba początkowo bardzo wulgarnie rozgrywany przez media, to był też, o dziwo, wałkowany najkrócej w porównaniu z latami poprzednimi. No właśnie, czy aby „o dziwo”? I tu chcę wtrącić swoje ostatnie kilka obserwacji, kończąc ten temat.
Jeszcze w trakcie trwania Marszu, został on brutalnie zaatakowany w przestrzeni medialnej przez usłużne władzy, nadgorliwe i zawsze dyspozycyjne szwadrony tzw. dziennikarzy. Jeden przez drugiego prześcigali się oni w wyrażaniu najbardziej dosadnych, fałszywych i podłych opinii. Rozpoczął się obłudny szał, w którym rywalizowano zdaje się o tytuł „hieny roku”. Przed kamerami TVN, Polsatu, TVP i pomniejszych telewizyjek, żyjących tylko dla tego, że wisząc u klamki władzy stanowią dla nie podnóżek i wycieraczkę, gimnastykował się korowód różnego rodzaju zgranych, podstarzałych aktorów – którzy swe zgorzknienie i nieumiejętność pogodzenia się z przemijaniem wylewali w potoku żółci, jakich nie powstydziłby się sam „Jadowity Stefan” – pseudoautorytety bez tytułów naukowych bądź z tytułami zdobywanymi dzięki skrajnemu serwilizmowi wobec władz PRL, artyści i „serialowe gwiazdki” znane tylko z tego, że są znane (ich aktorstwo bowiem ma w sobie mniej finezji niż drewniany kołek) oraz cała plejada pseudodziennikarzy – gotowych sprzedać przysłowiową matkę za posadę (pacynek do kupienia przez każdego na medialnym „targowisku próżności”). W samonakręcaniu się przechodzili wszelkie możliwe granice, wkraczając na poziom kłamstwa i konfabulacji, który może się zrodzić oraz uzyskać akceptację jedynie w umysłach patologicznych, schizofrenicznych, przesiąkniętych nienawiścią tak skrajną, że jedyne, co należałoby w normalnym państwie zrobić to przymusowo izolować takie jednostki w stosownych szpitalach. Telewizjom wtórowały nienawistne głosy radiowe oraz wyjątkowo haniebne (pomijam, że często w swym zafałszowanym tonie nielogiczne) wpisy na potrawach internetowych od wyjątkowo aktywnej w tym temacie wp.pl począwszy. W studiach Marsz komentowały postacie skrajnie lewackie, nienawidzące patriotyzmu z natury, a do pomocy uzyskiwały koncesjonowanych tzw. prawicowców, z których każdy wcześnie zasłużył się napluciem na Marsz i na narodowców (dobierano ich zresztą zgodnie z rangą telewizji; najmarniejsi przewijali się w telewizyjnej drobnicy). Festiwal antymarszowej wścieklizny przekroczył polityczne podziały i osiągnął niespotykane wyżyny. W szale nienawiści zapewne przypisano by narodowcom nawet jakiś gwałt na warszawskiej Pradze, gdyby tylko taki miał miejsce. Tej nagonce poddały się z czasem także władze policji, które w pierwszym odruchu, ustami swego rzecznika prasowego, nawet dość mocno tonowały histerię podkreślając, że w zasadzie to nie wiadomo, o co chodzi, bo było raczej spokojnie. Generalnie zapanowała atmosfera: kto nie z nami ten bandyta, faszysta, przestępca itd. W tej całej paplaninie podszytej konfabulacjami i fobiami nagle zagalopowano się tak daleko, że winnym wszystkiego został uznany Jarosław Kaczyński, co świadczy o zacietrzewieniu i porzuceniu realiów w rozpoczętej nagonce. Ale to zagranie zmusiło do reakcji PiS, które dało się wciągnąć w grę, kto jest winny oraz kto kogo przelicytuje. Po krótkich zaprzeczeniach przyjęto pojedynek i zaczęto ripostować, że winny jest minister Sienkiewicz, bo nie zadbano o porządek. Zażądano jego dymisji. I tu właśnie następuje mimowolne zaplątanie się „dziennikarskiej sfory” we własne sidła. PiS, zamiast bronić prawdy (Marsz był najspokojniejszy z dotychczasowych) wdał się w wojnę, ale o mało co ugodziłby premiera Tuska mieczem wręczonym mu przez dziennikarski podnóżek władzy. Oskarżany minister musiał bowiem dla ratowania swojej skóry odwrócić akcenty i z niesmakiem powiedzieć publicznie, że Marsz wcale nie był niespokojny, że odnotowano minimalną ilość incydentów, w tym bezpośrednio z Marszem wiązał się w zasadzie jeden, że wszystko było prawidłowo itd. Musiał także stonować harcowników od dewianckiej tęczy jasno mówiąc, że nie należy robić tragedii narodowej z powodu spalenia jakiejś tam instalacji (to musiało zaboleć HGW, która także wybiegła przed szereg plotąc trzy po trzy bez ładu, składu i logiki jak to za spalenie ukochanego koszmarka obciąży organizatorów Marszu, który nawet tamtędy nie przechodził; czekam na ten krok, będzie się z czego śmiać, bo prawnicy musieliby zwariować, aby taką sprawę uzasadniać). Ulubionego ministra, także dla ratowania własnej skóry, musiał poprzeć i sam premier. Dla krzyczącego tłumu klakierów szok…
Po tej wykładni nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jazgot ucichł. Na polu politycznego szturmu zostało stado „usłużnych kundelków”, które z paniką w oczach i zdziwieniem zaczęły się rozglądać i z podkulonymi ogonami, jeszcze nieśmiało poszczekując, wycofywać do swoich kojców z poczuciem pełnego niezrozumienia, co się stało. O co chodzi? Nie pojęły rozkazu pana? Nie słuchały uważnie przekazu dnia? Czy może pan się na nie wypiął i ratując tylko siebie pokazał gdzie ich miejsce? Smutne, ale wierne, bo przecież się mu nie zbuntują, gdyż zawsze jednak to on ma kij i smycz oraz to on daje codziennie michę. Na polu bity zostały jeszcze jednak ciągle pozbawione honoru i moralności autorytety i polityczni pomocnicy. Ci trwają w swym śnie, nie łapiąc kontaktu ze światem realnym do dziś. Oni nigdy nie przyznają się do błędów.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Szybko zaczęto więc zmieniać tematy, wyciągać ważniejsze sprawy. Oj, jak przydałaby się teraz mama Madzi. Ale co tam. Chwilę to trwało i już bardziej odporni zaczęli pokrętnie tłumaczyć, że temat się wyczerpał, że takie są dziś media, że dzień, dwa to maksymalne życie jednego tematu. Tak, tylko nikt w to już nie wierzy. Wszyscy widzieliśmy, że w tym przypadku ogon „wyprzedził psa” i ten o mało się w tym ekwilibrystycznym układzie nie wyłożył jak długi. To nauczka, aby sfora zawsze pilnowała swojego miejsca w szeregu, bo przychylność pana ma swoje granice.
I tak to wyraźnie widać morał, że bezmyślność nie popłaca, a zacietrzewienie i nienawiść przysłaniają zdroworozsądkowe myślenie. Pan wprawdzie pozwala „sikać na marmur”, ale tylko do momentu, aż sam się na nim nie poślizgnie.
PS.
Piszę ten tekst dopiero teraz, bo chciałem sprawdzić czy aby milczenie nie zostanie przerwane. Dziś już wiem, że nie.