Setki tysięcy naukowców na świecie publikują w czasopismach naukowych, które są naukowe jedynie z nazwy. Ich teksty dotyczą m.in. medycyny czy zmian klimatycznych i nie muszą być poparte żadnymi badaniami – wynika ze śledztwa dziennikarzy.
Kilka dni temu zespół, głównie niemieckich dziennikarzy, upublicznił wyniki wielomiesięcznego śledztwa dotyczącego publikowania przez naukowców w tzw. drapieżnych czasopismach. Czym one są? Tylko pozornie prawdziwymi periodykami naukowymi. „Chodzi o czasopisma, które są tworzone tylko po to, aby publikować wszystkie nadsyłane artykuły (najczęściej za opłatą za publikację tekstu). Dlatego też drapieżni wydawcy publikują wszystko – jak leci – i najczęściej publikują w modelu otwartego dostępu, gdyż w ten sposób najłatwiej uzasadnić autorom ponoszenie opłat” – opisuje problem dr hab. Emanuel Kulczycki.
Dziennikarze (głównie – niemieccy) w czasie dziewięciomiesięcznego śledztwa dokonali ustaleń, które powinny zaniepokoić nie tylko naukowców, ale wszystkich obywateli. To prawda, że wiele publikacji naukowych nie wpływa na życie ludzi – są to często bardzo szczegółowe studia, które interesują garstkę badaczy. W takim przypadku, gdy ktoś opublikuje bzdury na temat np. wojny secesyjnej, nie wpłynie to na nasze zdrowie i życie, choć wpłynie oczywiście na postrzeganie przeszłości.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Inaczej jest w przypadku publikacji związanych z medycyną czy zmianami klimatu. W ten sposób w obieg prawdziwej nauki dostają się przez nikogo nie zweryfikowane artykuły, które mogą nie być poparte absolutnie żadnymi badaniami! Co to oznacza dla przeciętnego zjadacza chleba? Że brednie wypisywane w tego typu publikacjach mogą (i są) używane jako argument dla środowisk, które kwestionują wpływ człowieka na zmiany klimatu (tak więc wpływają na tworzenie wieloletnich polityk). Równie niepokojące jest pisane o medycynie – czy grozi nam paraliż dotyczący opracowywania nowych leków? W tego typu periodykach można przecież napisać cokolwiek – np. zaprzeczyć skuteczności jakiejś substancji. Nieświadomy niczego inny naukowiec, poszukujący informacji na temat jej działania, w tego typu publikacji „znajdzie” odpowiedź i może zakończyć dalsze prace w danym temacie.
Trwonione są też pieniądze podatników – wynika ze śledztwa. Bo wiele z opublikowanych artykułów ukazało się dzięki wsparciu z publicznych środków.
Reporterzy w czasie akcji opublikowali w „drapieżnych czasopismach” liczne artykuły własnego autorstwa, których ustalenia miały niewiele wspólnego z prawdą. Cześć z nich zaprezentowała nawet je w czasie konferencji, organizowanych również przez tych wydawców. Jak wspominają, trudno im było powstrzymać się od śmiechu w czasie publicznej prezentacji przed audytorium. Nikt nie negował ich (fałszywych) ustaleń.
Ze śledztwa wynika, że naukowców publikujących w tego typu pismach jest nawet… 400 tysięcy! Część z nich nie jest świadoma, gdzie publikuje. Inni robią to z pełną świadomością, aby móc pochwalić się publikacją w czasopiśmie, które jest recenzowane (i tym samym uzyskać niezbędne punkty w rozwoju kariery).
Swoją drogą dziennikarze ustalili jeszcze jeden niepokojący fakt. W większości przypadków pisma nie miały recenzentów, którzy sprawdzają nadesłane prace pod kątem merytorycznym – mimo, iż wyraźnie chwaliły się, że takowych posiadają. Z kolei w ubiegłym roku zespół polskich naukowców udowodnił, że część „drapieżnych wydawnictw” zatrudnia recenzentów, nie sprawdzając ich wiarygodności i umiejętności.
Dziennikarze zwracają uwagę, że skala zjawiska – publikowania w podejrzanych czasopismach naukowych w ostatnich latach – rośnie skokowo. Jak w takim razie z tym walczyć? Przede wszystkim doświadczeni naukowcy powinni uświadamiać swoich wychowanków, że taki problem istnieje. Cześć z „drapieżnych czasopism” posiada do złudzenia podobne tytuły do tych prestiżowych – w pułapkę można wpaść choćby w pośpiechu. Tylko w samych Niemczech 5 tys. naukowców opublikowało swoje prace u tego typu wydawców. Co ciekawe, są wśród nich osoby o uznanym autorytecie. To dodatkowo szokujące.
Jaka jest skala problemu w Polsce? Czy równie duża, jak w Niemczech? Ale gdy podjąłem dyskusje na ten temat na Twitterze dr Jerzy Sikora z Uniwersytetu Łódzkiego napisał: „Każdego tygodnia otrzymuję 3-8 mejli na mój służbowy email z uprzejmą propozycją zostania autorem lub redaktorem w czasopiśmie, o którego istnieniu do tej pory nie słyszałem. Większość z nich nie ma nic wspólnego z dziedziną wiedzy, którą się zajmuję”. Dodał, że w jego ocenie nie jest osamotniony w otrzymywaniu podobnych wiadomości.