Demokracja – rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości. Poruszające, kuszące patosem i utopią słowa, które niejeden z euroentuzjastów dałby sobie wytatuować na piersi. Jednak obok zapewnień walki o wolność i prawa dla zjednoczonych narodów pojawia się wiele sygnałów świadczących o tym, że Europa zmierza w nieco innym kierunku. Kierunku, w którym wolności i prawa ustalane są z góry, przez centralne organy, a władza wie lepiej czego potrzebują szarzy obywatele, czy nawet całe społeczeństwa.
Wiedzę o rozwiązaniach ustrojowych wymyślonych w starożytnej Grecji wtłacza się uczniom do głów poczynając od podstawówki, aż po szkołę średnią. Demokracja zaś przedstawiana jest jako największe osiągnięcie Ateńczyków, które zostało przejęte przez wszystkie nowoczesne państwa. Wraz z nimi przez tak trudny do zdefiniowania twór jak Unia Europejska. Co prawda sami najwięksi greccy filozofowie, jak Platon czy Arystoteles, krytykowali założenia demokracji. Nieistotne że przez wieki ustrój ten nie był w ogóle brany pod uwagę, że na dobre powrócił do łask dopiero w XX wieku. Ważne wydaje się, że uczyniono z niego wartość absolutną i niepodważalną dla europejskich państw. Natomiast oburzające – to jak daleko od zapewnianego demokratycznego ustroju znajdują się same organy Unii Europejskiej.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Po pierwsze, zamieszanie wywołuje tryb prac Parlamentu, którego przenosiny pomiędzy Brukselą, a Strasburgiem potęgują niemałe już koszty jego działalności. Związane są one o tyle z ilością europosłów (obecnie 766), co z wysokością ich uposażenia, które w obliczu kryzysu oraz ograniczonych kompetencji Parlamentu mogą budzić niemałe kontrowersje. Europejska demokracja budzi również wątpliwości w świetle oskarżeń o korupcję, nepotyzm i niegospodarność wobec Komisji oraz Parlamentu Europejskiego. Zarzuty takie pojawiły się w raportach Paula van Buitenena, w którym przedstawił m.in. przypadki osiągania korzyści w związku z wydatkami Europarlamentu przez firmy należące do rodzin posłów.
Biorąc pod uwagę te oskarżenia na zastanowienie zasługuje również zakres kompetencji oraz skład Komisji Europejskiej. W rzeczywistości odpowiada ona za wiele aspektów funkcjonowania Unii. Między innymi zajmuje się polityką międzynarodową wspólnoty oraz konstruuje projekty aktów prawnych poddawanych pod głosowanie Radzie i Parlamentowi. Sam przewodniczący KE nieformalnie określany jest „głową” Unii Europejskiej. Mimo to, na jego wybór obywatele UE nie mają praktycznie żadnego wpływu!
Jednak nie te aspekty ustroju UE powodują największe oburzenie. Przypomnijmy, że jedynym bezpośrednio wybieranym organem UE jest Parlament Europejski, do którego wybory czekają nas w obecnym roku. To o jego składzie decydują obywatele wszystkich państw Unii. Dlatego też, powinien być głosem obywateli, walczyć o ich interesy i móc je realizować. Polaków „zaszczyt” głosowania czeka już po raz trzeci. Ale właściwie jakie skutki oprócz niezaprzeczalnego dowartościowania jako równoprawnych Europejczyków i poczucia wpływu na politykę europejską mają nasze głosy?
Funkcje Parlamentu Europejskiego w zakresie prawodawstwa na dobrą sprawę sprowadzają się do kontroli i wyrażania zgody na akty prawne oraz proponowania korekt do ich projektów. Obecnemu przewodniczącemu Europarlamentu do kierowania izbą nie jest potrzebna nawet matura, której zresztą nie zdał. Organem posiadającym największy wpływ na kształt wydawanych aktów, jak rozporządzenia, dyrektywy i decyzje, jest bowiem Rada Unii Europejskiej. Pozostaje ona głównym organem prawodawczym. Natomiast rozporządzenia oraz dyrektywy mają charakter bezpośrednio obowiązujący w państwach UE. Oznacza to, że parlamenty krajowe nie mogą uchwalać sprzecznych z nimi ustaw. Kiedy dodamy, że Rada Unii Europejskiej składa się z przedstawicieli rządów państw członkowskich trudno nie zauważyć krzyżowania się kompetencji organów władzy wykonawczej z kompetencjami czysto ustawodawczymi! Aż ciśnie się na usta: „Przypadek?”. Odpowiedź niech każdy rozpatrzy indywidualnie. Powstaje tylko dość niewygodne pytanie o zachowanie monteskiuszowskiego rozdziału władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, co jest jednym z wyznaczników państw demokratycznych.
Nietrudno dojść do wniosku, iż rządy państw europejskich pozbawione możliwości bezpośredniego tworzenia prawa w swoich parlamentach narodowych mogą nadrabiać te braki na forum Rady UE. Dodatkową „zaletą” jest fakt, że odpowiedzialność przed własnymi wyborcami jest znacznie ograniczona. Do przeciętnego Kowalskiego dociera jedynie, że „Tak postanowiła Bruksela”. Czyż to nie genialne? Wobec znacznej roli partii socjalistycznych lub o rozbudowanym programie socjalnym nie dziwi „nadopiekuńczość” Unii w niemal każdym aspekcie życia. Stąd biorą się też biurokratyczne absurdy, czy takie projekty jak zakaz sprzedaży tradycyjnych duńskich cynamonowych ciasteczek, lub wędzenia szynki tradycyjną metodą. Zastanówmy się jakie kroki w imię naszej „wolności” podejmie jeszcze Wspólnota? Czy dla naszego dobra zakaże nam używać wulgaryzmów, a w trosce o bezpieczeństwo nie będziemy mogli wychodzić wieczorami z domu? Czy może będziemy zmuszeni kupować jabłka bez skórki, bo te nieobrane zawierają zbyt wiele pestycydów?
Kolejny europejski absurd nie jest jednak do przewidzenia. Możemy być tylko pewni, że spadnie na nas jak przysłowiowy grom z jasnego nieba, bo temu sprzyja unijny ustrój. Obecne problemy Europy to nie tylko kwestia rządzących nią biurokratów. Problemem jest sam jej kształt i próba ujęcia różnorodnych europejskich narodów w jednym systemie prawnym. Problemem jest dążenie do likwidacji tej różnorodności i jej uroku. Problemem jest dążenie do tego, aby wszyscy robili to samo, mówili tak samo i myśleli tak samo. Właśnie w tym przejawia się najsilniej pogwałcenie jej demokratycznych wartości, a określenie „Jewropejskij Sojuz” wydaje się coraz mniej absurdalne.
Autor: Maciej Ogórek
Fot. Alina Zienowicz / wikimedia commons