Ten film to pokaz kunsztu aktorskiego w najlepszym wydaniu. To przesycona emocjami opowieść, w której główny bohater nie daje się ponieść emocjom. To historia człowieka, który żyje chyba już tylko z przyzwyczajenia. To wreszcie film, który jak rzadko który zasługuje na oscarową nominację.
„Manchester by the Sea” to z pozoru prosta i klasyczna historia – główny bohater, Lee Chandler, po śmierci swojego brata zostaje zmuszony do opieki nad nastoletnim bratankiem Patrickiem. Wraca z Bostonu do Manchesteru (tego amerykańskiego, nie brytyjskiego), gdzie okazuje się, że musi zmierzyć się z trudną przeszłością. Wydawałoby się, że to prosta, klasyczna historia. Nie.
Opowieść o tym filmie trzeba zacząć od dwóch postaci – głównego bohatera Lee Chandlera oraz Caseya Afflecka, który się w niego wciela. Główny bohater jest celem i sensem tego filmu, całość jest tak naprawdę poświęcona tylko jemu, jego wnętrzu, jego przeszłości. I nie chodzi o to, że pozostałych postaci nie ma, że są źle zagrane – wręcz przeciwnie. Ale kreacja Lee to zdecydowanie jedna z najlepszych postaci kinowych ostatnich lat. Mamy więc człowieka, który jest zmęczony i trochę przybity życiem. W dzień pracuje jako konserwator naprawiający różne usterki – chodzi po ludziach, jest milczący, małomówny, robi tylko to, co musi. Szokiem jest moment, w którym widzimy go w nocy siedzącego w barze i prowokującego bójkę, w której wyładowuje swoje emocje.
Czytaj także: Wielogłosem o...: Gra o tron - sezon 4
Na początku napisałem, że jest to opowieść przesycona emocjami, w której główny bohater nie daje się ponieść emocjom. I tak faktycznie jest. Lee Chandler nie krzyczy, chociaż widz ma ochotę momentami naprawdę nakrzyczeć na niego i nawet porządnie mu przyłożyć. Lee nie okazuje emocji gdy dowiaduje się o śmierci brata, gdy kłóci się z bratankiem, gdy musi się zmierzyć z przeszłością – główny bohater nie pokazuje emocji nigdy. Może w jednej scenie, gdy spotyka się ze swoją byłą żoną Randi, pozwala sobie na trochę więcej, ale to jest naprawdę „trochę” i nic ponadto. Swoją drogą moment ich rozmowy to chyba jedna z najlepszych scen jaką widziałem. Naturalność całego wydarzenia, ich pogmatwanie, półsłówka, emocje, które próbują się wydostać na zewnątrz – strasznie trudno to opisać, to po prostu trzeba zobaczyć.
Obok kreacji głównego bohatera największą siłą „Manchester by the Sea” jest odtwórca jego roli, czyli Casey Affleck. Jest to rola oscarowa i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Zgadzam się, że Ryan Gosling w „La La Land” pokazał się z naprawdę dobrej strony, ale to, co zrobił Affleck, przekracza tutaj wszelkie granice. Otrzyma ostatnio nagrodę BAFTA i mam szczerą nadzieję, że dostanie również Oscara, bo w pełni na to zasługuje. Aktor doskonale oddał złożoną postać Lee Chandlera. Fantastyczne i nawet zmuszające do lekkiego uśmiechu są sceny z jego rozmowami, gdy inni próbują nawiązać z nim dialog, a odpowiedzi głównego bohatera są tak lakoniczne, tak wymuszone, że aż trudno to sobie wyobrazić. I to nawet nie jest tak, że on nie chce być miły – on chyba po prostu nie potrafi. A wspomniana wcześniej scena rozmowy z byłą żoną czy też scena z jego zeznaniami to po prostu mistrzostwo.
Dwa słowa należą się jeszcze innym aktorom, ponieważ w obsadzie trudno doszukać się słabego punktu. Chciałbym zwrócić uwagę szczególnie na dwie postacie. Jedną z nich jest Randi Chandler, była żona Lee, grana przez Michelle Williams. To jest postać, która w filmie pojawia się rzadko, ale każda jej kwestia jest pełna emocji, gromadzonej złości lub radości. Ona jest w pewien sposób przeciwieństwem Lee, chociaż razem mogliby się uzupełniać. Druga postać do Patrick grany przez Lucasa Hedgesa. Mam wrażenie, że to ogromny aktorski talent, który ma szanse na wielką karierę. W doskonały sposób ukazał złożoną postać nastolatka, który stracił ojca i musi po prostu nauczyć się z tym żyć. Naprawdę świetna rola w każdym calu.
„Manchester by the Sea” to nie jest film prosty w odbiorze. W ciągu pierwszej godziny nie bardzo wiadomo, o co chodzi – widz gubi się co jest retrospekcją, a co czasem rzeczywistym. Poszczególne sceny wydają się często pozornie ze sobą niezwiązane i trzeba naprawdę się skupić, by je zrozumieć. Mniej więcej od połowy film zaczyna układać się w logiczną całość, która z perspektywy całości prezentuje się fenomenalnie. Przedstawia fantastyczną historię, która zasługiwała na jak najszerszą publiczność. Zdecydowanie produkcja powinna dostać Oscara za głównego bohatera, ponieważ to, co robi Casey Affleck jest nie do pojęcia. Powinna również otrzymać statuetkę za scenariusz, bo przedstawia świetną, spójną i dobrze napisaną historię. Nie miałbym w sobie sprzeciwu gdyby „Manchester by the Sea” otrzymał także Oscara dla najlepszego filmu, ponieważ w pełni na to zasługuję, aczkolwiek tutaj wydaje mi się, że będzie miał o to trudno. Na pewno jednak warto film zobaczyć i zarezerwować sobie te ponad dwie godziny na prawdziwą ucztę kinową pełną emocji i podziwiania pięknej historii.
Czytaj także: Oscarowe filmy #2: „Przełęcz ocalonych” [RECENZJA]