Zapraszamy do zapoznania się z fragmentem IV rozdziału książki Tomasza Bonka i Marty Ringart-Orłowskiej „Lubiąż. Klasztor mrocznych tajemnic”.
Lubiąski wynalazek, który zrewolucjonizował świat
Jest koniec lat 80. Media donoszą o kolejnych sensacjach dotyczących Lubiąża. „Gazeta Robotnicza” rozpoczyna cykl reportaży poświęconych wojennym tajemnicom, w tym także tajemnicom cysterskiego opactwa. Temat trafia do telewizji, rozgłośni radiowych. Do redakcji zgłaszają się kolejni świadkowie opowiadający o podziemnej fabryce zbrojeniowej, którą mieli zbudować naziści. Gazety donoszą o ludobójstwie, jakiego rzekomo dopuścili się tu sowieci, mówią o ukrytych skarbach. Tak tworzy się lubiąski mit. Do dzisiaj jednak niczego nie potwierdzono. Z jednym wyjątkiem…
Wszystkie te artykuły czytałem z wypiekami na twarzy. Dotyczyły opactwa, które znałem doskonale, bo wychowałem się w pobliskim Wołowie. Gdy byłem dzieckiem, klasztor straszył powybijanymi oknami, walącym się dachem, źle zabezpieczonymi wejściami. Nikt go dobrze nie pilnował i kto tylko chciał, mógł bez większych problemów dostać się do środka.
Tak rodziła się legenda o podziemnej fabryce
Artykuły prasowe publikowane w całej Polsce od połowy lat 80. XX wieku podgrzewały atmosferę. Pojawiały się nowe plotki. Historia wymknęła się spod kontroli i mało kto już wiedział, co było prawdą, a co tylko legendą przeinaczoną przez dziesiątki „znawców tematu”. Co chwilę ktoś z mieszkańców Lubiąża i okolicznych miejscowości przypominał sobie, że coś wie, coś słyszał, że dziadek mu opowiadał albo że sąsiad wujka pracował podczas wojny w klasztorze. Do opactwa przyjeżdżali coraz to nowi dziennikarze i pytali. O wszystko. Głównym tematem była, oczywiście, podziemna fabryka zbrojeniowa, w której naziści mieli produkować rakiety V1, a może i V2. W jej opuszczonych podziemnych korytarzach mogło natomiast znajdować się słynne złoto Wrocławia, czyli ogromna liczba sztab, które naziści mieli wywieźć z banków Breslau w ostatnich dniach wojny. Głośno było także o skrytkach dzieł sztuki oraz depozytów ludności niemieckiej z całego powiatu wołowskiego, która była rzekomo zobligowana do tego, aby przynosić do klasztoru wszelkie dobra w celu ich ukrycia przed zbliżającą się Armią Czerwoną.
W 1992 r. na łamach „Gazety Robotniczej” ukazuje się cykl kolejnych reportaży o wojennych tajemnicach Lubiąża. Jego autorką jest Iwona Zielińska. Tuż po opublikowaniu materiału w jej redakcji pojawia się kolejny świadek. Staje się bohaterem następnych artykułów Zielińskiej zatytułowanych: Przerwane milczenie po 45 latach i Czy to było antyhitlerowskie podziemie?. Opowiada właśnie o antyhitlerowskim podziemiu, które miało rozpracowywać to, co działo się podczas wojny w lubiąskim klasztorze. Przy okazji zdradza istotne fakty, które zdają się poświadczać, że fabryka rzeczywiście tu istniała.
Oto fragmenty artykułu:
Pod koniec 1942 roku Truda Müller powiedziała szewcowi: przyglądałam się twojemu synowi. On nam się może przydać. Jest takie miejsce, do którego musimy wejść i coś sprawdzić, ale nikt z zewnątrz nie może się tam dostać. Pomyśleliśmy, że dziecko nie zwróci niczyjej uwagi. Ojciec się zgodził, syn też. Niedługo po tej rozmowie, pani Truda zabrała chłopca samochodem do Brzegu. Stamtąd pojechali pociągiem do Wołowa. W Wołowie przesiedli się do pociągu jadącego do Lubiąża. […] W młynie (stoi do dzisiaj, tuż przy rozebranej trakcji kolejowej) mieszkało starsze małżeństwo – Niemcy. Zanim Truda weszła z chłopakiem do środka, zakazała mu się odzywać i o cokolwiek pytać. Po krótkiej rozmowie starszy mężczyzna wsiadł na rower i odjechał. Po godzinie pod młyn podjechał wojskowy samochód i wysiadł z niego oficer Wehrmachtu w randze kapitana. Chłopak bardzo się przestraszył, ale pani Truda go uspokoiła, że nic się nie stanie. Kapitan wszedł do młyna i bardzo szybko o czymś z Trudą rozmawiał.
Do młyna jeździł syn szewca ze swoją szefową jeszcze kilka razy. W końcu nadszedł dzień, w którym Truda oznajmiła mu: Chcemy żebyś wszedł do klasztoru w Lubiążu. To, co tam zobaczysz, opowiesz mi dokładnie. Nie bój się. Wszystko będzie tak przygotowane, że nikt nie zwróci na ciebie uwagi.
Po wielu przygotowaniach chłopcu udało się wreszcie wjechać do klasztoru. Przebrany był w mundur Hitlerjugend, na szyi zawieszono mu kartkę „Jestem głuchy i niemy”, udawał syna oficera Wehrmachtu, który spotkał się z Trudą. Teraz syn szewca miał nazywać się Helmut Steiner. Oto, co zobaczył w klasztorze: „Nie jestem pewien, ale najpierw weszliśmy do lewego skrzydła klasztoru, do wielkiej sali, którą oficer nazywał rycerską. Pracowało tam kilkuset mężczyzn. Ściany były białe. Tylko na suficie były wielkie malowidła. Okna były odsłonięte, a grube zasłony były zwinięte do góry. Pod ścianami stały rzędy niedużych skrzyń. Jeńcy – tak nazywał ich oficer – montowali okrągłe miny przeciwpiechotne i bez zapalników układali je w skrzyniach. Potem poszliśmy do drugiego skrzydła klasztoru. Tam była trochę mniejsza sala. Pamiętam, że na suficie były namalowane dzieła. Tam też było bardzo dużo jeńców, którzy montowali granaty, takie siekane, i pancerfausty. To wszystko również składali do skrzyń. Steiner pokazywał mi jeszcze jedną, dużą salę, w której pracowało bardzo dużo więźniów. Ale nie w klasztorze, tylko w szpitalu. Tam, gdzie mieszkało całe dowództwo. W tej sali montowano rakietnice”.
Wkrótce Steiner ponownie zabrał chłopca do Lubiąża. Tym razem przed odjazdem zapowiedział: Dzisiaj zobaczysz pogrzeb.
Przed klasztorem, na zewnętrznym dziedzińcu stało pięć ciężarowych samochodów z plandekami. Na te samochody więźniowie ładowali długie, wysokie skrzynie. Razem tych skrzyń było trzydzieści. Kiedy samochody były załadowane, „ojciec” wsadził „syna” do samochodu prowadzącego kolumnę, sam siadł obok i wyjechali z terenu klasztornego. Nie pojechali daleko. Szosą do mostu kolejowego tuż nad Odrą. Szyny były wyłożone podkładami, by samochody mogły przejechać przez most. Na drugiej stronie zawracały i podjeżdżały pod dźwig, który był umieszczony na moście. Pod mostem stał statek rzeczny z odkrytymi ładowniami. Dziobem skierowany na północ. Gdy wszystkie skrzynie były już w ładowniach, statek odpłynął w kierunku Szczecina. […]
(…)
Zielińska przeprowadziła dziennikarskie śledztwo. Wielokrotnie jeździła do Lubiąża. Rozmawiała z miejscowymi, szukała dokumentów. Pisała:
Nazywała się Maria Kliszko (już nie żyje). Była autochtonką. Nie wyjechała z Lubiąża z innymi Niemcami. Bardzo dobrze mówiła po polsku […]. Należała do fabrycznego, socjalnego personelu. Była kucharką. Wraz z innymi Niemkami przygotowywała na powierzchni posiłek, który potem znosiły kilka metrów pod ziemię. […] Pod ziemią miały być trzy przedzielone szklanymi ścianami hale. Pracowali tu ludzie w białych fartuchach i dużo niemieckich żołnierzy. Pilnowało ich nie SS, lecz żołnierze w mundurach piechoty. Jeńcy nie wychodzili nigdy na górę. W tunelach mieli sienniki i tam spali.
Iwona Zielińska:
– Któregoś dnia w redakcji pojawił się Stanisław Siorek, przedstawił się jako były oficer kontrwywiadu, który badał m.in. tajemnice Lubiąża. Krzyczał, że w niektórych sprawach mijam się z prawdą, pisząc o historii wojennej klasztoru, że on wie najlepiej. Mówił, że trafił na dokumenty i opowieści świadków, kiedy w latach 70. rozpracowywał obcych agentów z Niemiec, którzy mieli kręcić się po Dolnym Śląsku. Zaczął mi przynosić dokumenty. Dopiero po latach dowiedziałam się, że był majorem SB. On już nie żył. Było to na wrocławskim Rynku, gdzie zorganizowano wystawę „Twarze bezpieki” – było tam też zdjęcie Siorka.
(…)
Major Siorek inspirował też innych. W dokumentach zgromadzonych przez wrocławski oddział Instytutu Pamięci Narodowej zachowała się teczka Służby Bezpieczeństwa opisana jako „Skarby”. Stworzył ją właśnie Siorek. W środku znajdują się odręczne plany, hipotezy dotyczące lokalizacji fabryki, fotografie, zeznania świadków, badania naukowe, informacje pisane do przełożonych.
(…)
Według Siorka, co potwierdzają też dokumenty, do których dotarłem w archiwum wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, w Lubiążu miały być produkowane przez nazistów rakiety V1, V2 oraz silniki do Messerschmittów. W zbiorach IPN zachowały się notatki służbowe majora, w których dowodził funkcjonowania także linii produkcyjnej pod polami, w dość znacznej odległości od opactwa, która miała być połączona z nim podziemnymi lochami.
Jedna z notatek służbowych przygotowanych dla przełożonych, zaopatrzona dopiskiem „Poufne”, brzmi następująco:
Na terenie Lubiąża istnieje duży zespół budynków, które w przeszłości stanowiły klasztor cystersów oraz zabudowania służby przyklasztornej. W okresie wojny obiekt ten został wykorzystany na fabrykę zbrojeniową, przynajmniej takie jest powszechne mniemanie i na to wskazują oficjalne dane. Być może, że w piwnicach części klasztornej zorganizowano prowizoryczną produkcję mającą stanowić maskowanie zasadniczej produkcji zorganizowanej w tunelach podziemnych, w tym celu wybudowanych. Klasztor natomiast mógł być siedzibą administracji.
(…)
Spekulacje wrocławskiego majora SB spowodowały, że wokół klasztoru powstała legenda. Setki osób przyjeżdżały tu z całej Polski i z zagranicy, by szukać na własną rękę wojennych pozostałości. Ryli, gdzie się dało i co się dało. Zniszczyli przy okazji sporo zabytków.
Dzieła destrukcji w Lubiążu dokonały służby specjalne, w tym Wojskowa Służba Wewnętrzna Ministerstwa Obrony Narodowej (WSW) – instytucja kontrwywiadu wojskowego w PRL, której głównym zadaniem miało być nie szukanie skarbów, lecz „zwalczanie dzia-łalności szpiegowskiej skierowanej przeciwko PRL i sojuszniczym siłom zbrojnym, dywersji politycznej, terroru, sabotażu, zapobieganie tworzenia nielegalnych związków”.
WSW przejęła także od komend garnizonów utrzymywanie porządku i dyscypliny oraz ściganie przestępstw popełnionych przez personel sił zbrojnych.
Tymczasem WSW w Lubiążu szukała nie tyle pozostałości wojennej fabryki, ile olbrzymich skarbów. Posługiwała się w tym celu m.in. takimi niezwykle profesjonalnymi narzędziami jak koparki, które ryły pod klasztorem.