Poznanie tożsamości zabójcy zwykle bywa kwintesencją i punktem kulminacyjnym kryminału. Czytając lub oglądając dzieło z tego gatunku, zwykle poszukujemy tajemniczej postaci, która jest czarnym charakterem. Gregg Olsen postanowił w powieści „Lodowa kurtyna” nas w tym wyręczyć – podaje seryjnego zabójcę na talerzu.
Autor posłużył się w książce dwiema liniami scenariusza, które nie są ze sobą związane, a jednocześnie wydają się równie ważne. Pierwszą połowę książki obejmuje śledztwo w sprawie zaginięcia Mandy Crawford, zamieszkałej w miasteczku Cherrystone w stanie Waszyngton. Nikt nie wie, co stało się z kobietą – włączając jej męża. Do akcji wkracza szeryf Emily Kenyon, którą czytelnicy Olsena znają z powieści „Zgliszcza” (od razu zaznaczam, że nie jest to ścisła kontynuacja i „Lodową kurtynę” można czytać bez znajomości tej pierwszej). Jednocześnie autor delikatnie wprowadza na scenę postać wyżej już wymienionego zabójcy, aby wreszcie oddać mu głos w połowie książki, spychając jednocześnie sprawę Mandy na margines. Ostatnie kilkadziesiąt stron natomiast to wyjaśnienie obydwu przypadków w bliskim sobie odstępie czasowym – w mniej lub bardziej udanym stylu.
Jest to dla mnie o tyle dziwne, że każda z historii prowadzona jest w sposób, jakby była wątkiem głównym. Odnoszę wrażenie, że równie dobrze mogłyby być to dwie osobne powieści. Niestety, wątki te czasami wytrącają się nawzajem z rytmu, przez co impet powieści mimowolnie leci na łeb, na szyję i bywały momenty, gdy nie pamiętałem już, o jaką drugoplanową postać chodzi. Co mnie jednak zdziwiło jeszcze bardziej – sprawa Mandy nie jest żadnym słowem wspomniana w opisie książki (który, mówiąc szczerze, jest odrobinę mylący), a zaskoczyło mnie to tym bardziej, że zajmuje przecież lwią część książki. Jednocześnie tytuł wskazywałby na określenie (użyte zresztą przez jedną z postaci) dotyczące wątku Mandy. W pewnym momencie nie wiedziałem więc, jak mam traktować obie historie – którą uważać za ważniejszą i przyznać jej laur pierwszeństwa, a którą zepchnąć na boczny tor i uznać za chwilowe „zakłócenie odbioru”. Nawet jeśli wątek Crawfordów miał być poboczny, odniosłem całkiem inne wrażenie.
Wracając jednak do powieści – mam swoje bardziej i mniej lubiane fragmenty. Szczerze przyznam, że początek książki jest najlepszy – nawet jeśli jest to klasyczne do bólu śledztwo sprawy w stylu „zabić i uciec”. Gregg Olsen ze świetną precyzją zbudował napięcie wokół sprawy zaginięcia Mandy Crawford i bawiłem się przednio, z radością zapadając się w przysłowiowy coraz głębszy śnieg, nie zważając na odmrożenia. Po tym następuje przejście do drugiego wątku – historii mordercy, który poluje na studentki. I w tym momencie wątki starają się zazębić, bowiem córka Emily, Jenna Kenyon, jest prezeską jednej z korporacji studenckiej i – chcąc nie chcąc – odgrywa znaczącą postać w planach zabójcy, choć sama o tym jeszcze nie wie. Jak napisałem wyżej, Gregg Olsen postanowił zdemaskować za czytelnika postać zabójcy. Dowiadujemy się o przestępcy dosłownie wszystkiego: poznajemy go jako osobę, a także jego przeszłość, rodzinę, popełnione przewinienia, w tym najświeższe zabójstwa, a także najgłębsze myśli, troski i lęki. Olsen poprzez przedstawienie czarnego charakteru zrywa kurtynę przed czytelnikiem i zagrywa va banque – stawia przed sobą niezwykle trudne zadanie, aby wciąż trzymać go w napięciu mimo odkrytych kart. Bo w rezultacie jedyne, co pozostało do zrozumienia, to motyw, jakim się ów mężczyzna kieruje.
Ta zagrywka nie wyszła Olsenowi całkiem na dobre – momentami zawiewało chłodem nudy, czasami czułem się jakbym oberwał soplem rozkojarzenia. I chociaż długo wyczekiwana kulminacja przyniosła zrozumiałe wyjaśnienie czynów „łowcy studentek”, nie dało mi ono impulsu, które jest tak pożądane w kryminałach – mowa o zaskoczeniu. Z reguły jest to właśnie nieznany zabójca, tu autor zdecydował się na motyw. Czułem się jednak przygotowany na taką ewentualność i domyślałem się, co tam autor ukrywa. Mimo wszystko wątek został zakończony zgrabnie, chociaż bez polotu. Natomiast sprawa Mandy mnie mocno rozczarowała. Przez to, że wątek powrócił na dobre dopiero pod koniec powieści, zatracił cały swój urok szybkiego tempa i częstych zwrotów akcji, które tak mi się spodobały na początku powieści. Nie mówiąc już o słabym rozwiązaniu zagadki kryminalnej, która mnie jedynie przygnębiła – ponieważ tak dobrze zapowiadająca się historia nie doczekała się równie smacznego zakończenia.
Co należy oddać Greggowi Olsenowi to fakt, że pisze językiem bardzo przystępnym i wciągającym. Dzięki temu powieść czyta się naprawdę szybko, szczególnie jeśli zainteresuje też treścią. Szkoda tylko, że tempo akcji czasami nie dotrzymuje kroku literom. Książka należy do „tych lekkich”, nie spodziewajcie się więc głębokich i poruszających cytatów, które będzie można przykleić sobie nad łóżkiem. Zdecydowanie jest to książka na rozluźnienie oraz odpoczynek od poważniejszej literatury. Jeśli do „Lodowej kurtyny” podejdziecie z dystansem i bez przesadnych oczekiwań, możecie się dobrze bawić. Książka bowiem nie wspięła się na wyżyny kryminalnego arcydzieła – stoi raczej gdzieś na środkowej półce. Mimo wszystko nie jest czasem straconym i ma dobre momenty. Olsen jednak nie powinien się poddawać, bo ma zadatki na dobrego pisarza. Brakuje mu jedynie konsekwencji w kreowaniu zaskakujących rozwiązań.
Fot.: proszynski.pl