Gdy po raz pierwszy wziąłem do ręki „Październikową listę”, najnowszą książkę Jeffery’ego Deavera, ogarnął mnie niepokój. Otóż zaglądam na pierwsze strony, a tam jak byk jest napisane: „Rozdział 36”. Wertuję dalej stronice i widzę rozdział pierwszy gdzieś na samym końcu książki. Dalej jest przedmowa, spis treści (od strony 339 do 5). Myślę sobie, że to jak nic musi być błąd w druku, przecież to nie jest normalne. Po chwili jednak, gdy przeczytałem jeszcze raz wszystkie informacje od wydawcy, przejrzałem zapowiedzi i – przede wszystkim – spojrzałem na okładkę, olśniło mnie. Czas rzeczywiście stanął na głowie!
Książka Deavera to eksperyment. Manipulacja czasu znana jest nam z wielkiego ekranu, nie jest to też pierwsze igranie w ten sposób z książką. Dla mnie to była jednak nowość, i jako fan Tarantino napaliłem się na wybuchową mieszankę przeszłości z teraźniejszością i przyszłością („Pulp Fiction” oraz moje ulubione „Wściekłe Psy” to najlepsze przykłady zabawy z zegarem tego pana). Autor postanowił zmienić zasady gry również w papierowym kryminale i sprawdzić, jak (jeśli w ogóle) to funkcjonuje. Zabieg wcale mnie nie zadziwił, bo przecież Jeffery Deaver to nie jest jakiś tam podrzędny pisarzyna – autor kultowego „Kolekcjonera kości” wie jak zbudować napięcie i zaskoczyć czytelnika mocnymi zwrotami akcji. Uznałem więc, że moje oczekiwania nie są wcale wygórowane. I rzeczywiście, koniec końców jestem z lektury zadowolony, choć nie od razu zakumplowałem się z „Październikową listą”.
Sięgając po tę książkę, musicie zmienić postrzeganie upływającego czasu. Czas stanął na głowie, a początek jest końcem i vice versa. Deaver czyni to konsekwentnie – nie ma przeskoków w czasie między tym co było i tym co jest, aby powrócić znowu do przeszłości. Nie, akcja tutaj zmierza nieuchronnie od punktu wyjścia – czyli rozpoczęcia, do miejsca startu akcji czyli finału powieści. Podążacie za mną? Jeśli tak, to pojawia się pierwszy problem – Deaver utrudnił czytelnikowi odnalezienie się w nowym świecie, nie dając mu chwili na złapanie oddechu. Oczywiście, najlepszy kryminał to taki, w którym akcja pędzi na łeb na szyję – ale nie w przypadku, kiedy trzeba biec tyłem. Nieustanne cofanie się w czasie jest dość szarpane i nieregularne, stymulowane przez informację, ile czasu minęło od poprzedniego zdarzenia (np. 1 godzinę 40 minut wcześniej). Te luki czasowe czytelnik musi sobie dopowiedzieć, połączyć z tym, co już wie. Przez to lektura wymaga skupienia się i ciągłego kojarzenia faktów wcześniejszych (późniejszych?). Przeszkodziło mi to parę razy na tyle, że musiałem oderwać się od tekstu i cofnąć się kilkanaście stron do tyłu (przodu?), aby dokonać weryfikacji zdarzeń czy postaci.
Jak już zauważyłem wyżej, dzieje się w książce sporo i nie ma czasu, aby odetchnąć. Akcja toczy się w ciągu trzech dni i na samym początku poznajemy Gabrielę, która za wszelką cenę próbuje odzyskać córkę z rąk porywacza, który właśnie otworzył drzwi do jej kryjówki. Następnie akcja cofa się do wydarzeń sprzed przerażającej chwili konfrontacji z przeciwnikiem, i tak dalej. Poznajemy więc stopniowo posunięcia głównej bohaterki, jak i kidnapera Josepha, a także towarzysza Gabrieli, Daniela Reardona. Tajemnicą pozostaje październikowa lista, a przede wszystkim motyw, który kieruje losami głównych postaci. Więcej nie chcę mówić o fabule, gdyż każde dodatkowe słowo może zepsuć przyjemność z lektury tej intrygującej strukturalnie książki.
Wraz z podążaniem wstecz za historią Gabrieli narastał we mnie lęk, nie był on jednak wywołany przez treść książki. No dobrze, obawiałem się jej przyszłości. Znając bowiem punkt kulminacyjny już od samego początku, z biegiem czasu traciłem wiarę, że Deaver mnie jeszcze czymś zaskoczy. Dowiadywałem się coraz więcej o intrydze zawartej w książce i trząsłem się na samą myśl, że może się ona skończyć nijak, bez fajerwerków. Ten stan trwał niepokojąco długo – brnąłem przez kolejne rozdziały z przerażeniem, aż w końcu nastał moment rezygnacji, w którym uznałem że nic ciekawego już mnie tu nie spotka. Pogodziłem się z myślą, że będzie to książka przeciętna, służąca jako regałowy zapychacz. I właśnie wtedy „Październikowa lista” uderzyła mnie prosto w twarz. Jeffery Deaver zaskoczył mnie, wycisnął z całej fabuły na ostatnich kartach powieści ile tylko mógł i zrobił to w sposób świetny. Co więcej – w tym momencie każde wcześniejsze utrudnienie podczas lektury, każda trudność i konieczność „samoobsługi” w dopełnianiu narracji nagle nabrała sensu i przestała wydawać mi się czymś negatywnym. Proszę sobie wyobrazić jak głupio się czułem, gdy przypomniałem sobie, jak spisywałem „Październikową listę” na straty!
Ostatecznie wyszło na to, że Deaver jest górą, a ja, prosty czytelnik, znów dałem się nabrać, a przez eksperymentalną formułę pozwoliłem dodatkowo uśpić swoją własną czujność. Z jednej strony jest mi wstyd, że marzyłem o porzuceniu w diabły „Październikowej listy” gdy byłem w 2/3 książki, z drugiej jednak strony bardzo się cieszę, że dałem się tak nabić w butelkę. Bo czyż nie jest przyjemnie czytać thriller i się porządnie zdziwić? Ja jestem bardzo zadowolony z najnowszej powieści Jeffery’ego Deavera i sądzę, że spodoba się ona fanom wszelkiej maści kryminałów, szczególnie jeśli nie boją się naginania czasu. Jestem też świadomy, że niektórym taki układ książki najzwyczajniej w świecie nie posmakuje i tacy odbiją się od książki z mocnym hukiem. Do „Październikowej listy” należy podejść w pełni świadomie wobec ewentualnych konsekwencji, chociaż i tak sądzę, że tak świetnie napisana książka przekona malkontentów, iż eksperyment się powiódł, a pacjent bynajmniej nie umarł.
Fot.: proszynski.pl