Muzycy Editors wraz z nowym albumem wchodzą niezaprzeczalnie do czołówki światowego rocka. The Weight Of Your Love wyrasta do miana faworyta w wyścigu o najlepszą płytę roku 2013.
Zanim przejdę do rzeczy warto przypomnieć ich karierę. Zadebiutowali w 2005 roku świetnym, gitarowym i bardzo melancholijnym, depresyjnym wręcz albumem, po którym przylgnęła do nich łatka nowych Joy Division. Co bardziej złośliwi nazywali ich wprost kopią Interpolu. Następne dwa krążki były wyrazem próby artystycznego rozwoju i staraniem o ukształtowanie własnego stylu. Są na nich wzloty i upadki, ale znajdziemy kilka świetnych kompozycji jak Bricks and Mortar, Smokers Outside The Hospital Doors i Papillon.
Na nowe dzieło Brytyjczyków musieliśmy czekać długie cztery lata. W międzyczasie zmienił się skład zespołu – odszedł Chris Urbanowicz – współzałożyciel grupy (jego dziadkowie byli Polakami przybyłymi do Anglii w czasie II wojny światowej). Powodem jego rozstania z zespołem były odmienne wizje muzycznej drogi, jaką mieli obrać Editors. Urbanowicza zastąpili Justin Lockey (gitara) i Elliot Williams (instrumenty klawiszowe), więc grupa z kwartetu stała się kwintetem. Płyta została nagrana w Blackbird Studio w Nashville pod kierunkiem Jacquire’a Kinga, który ma na swoim koncie współpracę z takimi artystami i zespołami jak: Kings of Leon, Tom Waits, Norah Jones czy The Airbourne.
Wspominałem, że na początku kariery Editors porównywano do Joy Division i Interpolu, a dzisiaj wielu krytyków wkłada zespół do szufladek zwanymi U2, Coldplay, czy nawet R.E.M. Awans? W pewnym sensie tak – kompozycje stały się bardziej przebojowe, refreny jeszcze lepsze – w tym aspekcie już wcześniej zbliżali się nieuchronnie do mistrzostwa. Co z brzmieniem? Pierwsze albumy były gitarowe, trzeci pod produkcją Flooda (miał pieczę nad płytami Nine Inch Nails czy Depeche Mode) był mocno elektroniczny, to The Weight Of Your Love stoi pośrodku z lekkim naciskiem na gitary i bardziej organiczne, cieplejsze brzmienie. Połączenie obu stylów doskonale słychać na przykład w Sugar. Stare brzmienie z dwóch pierwszych płyt reprezentują: singlowy A Ton Of Love i Hyena. Editorsi w przeszłości niejednokrotnie zaskakiwali akustycznymi kompozycjami. Tutaj w piosence The Phone Book osiągnęli szczyt intymnego grania na gitarę i głos niczym u Bruce’a Springsteena. W balladowych Nothing, What Is This Thing Called Love i Honesty słyszymy smyczki, co powoduje upiększenie kompozycji. Podsumowując – zabiegów aranżacyjnych muzycy nie żałują, brzmienie płyty jest bogate i nie nudzi się.
Większość piosenek na płycie można uznać za potencjale hity. A Ton of Love i Sugar już dotychczas nieźle sobie radziły na listach przebojów. Na krążku znajdziemy mnóstwo pięknych, a czasami nawet ociekającym lukrem melodii. To nie zarzut, lecz właśnie siła tych kompozycji. Nad tym wszystkim góruje mocny, wyrażający bogatą paletę emocji głos Toma Smitha. Niewątpliwie zaskakująca to odmiana po dotychczasowych płytach utrzymanych w ponurym nastroju. Podobnie rzecz ma się z tekstami, które poruszają temat, jak łatwo się domyśleć po tytule płyty, miłości i wszelkich jej aspektów. W wywiadzie dla sierpniowego Teraz Rocka lider i wokalista Tom Smith (notabene dziadek jego też był Polakiem) powiedział: Myślę, że to najbardziej optymistyczny album Editors, najbardziej przystępny i bezpośredni. Nasze dotychczasowe utwory były wielowarstwowe, zagmatwane, niełatwe do zrozumienia. Na The Weight Of Your Love wszystko jest prostsze, jednoznaczne i bardziej optymistyczne. Miałem dość tłumaczenia się z tego, że gramy przez lata ponure utwory.
Moim zdaniem Tom Smith obrał słuszny kierunek kariery zespołu. Wspaniały, porywający, dojrzały i przepiękny album. Ich dotychczasowe opus magnum. Maksymalnej oceny nie stawiam, bo to jest młody zespół i mogą jeszcze niejednokrotnie przebić ten album.