„Dzikie karty” pod redakcją George’a R. R. Martina otwierają bogatą w liczne publikacje serię pod tym samym tytułem. Niniejszy tom to raptem wstęp do całej sagi o świecie, w którym wśród ludzi pojawiają się superbohaterowie. A że historia dopiero się rozpędza, można bez skrępowania zawyrokować, iż wiele dobrego czeka na fanów wykwintnej fantastyki.
Znany nam świat bezpowrotnie zmienił się 15 września 1946 roku, kiedy to nad Nowym Jorkiem rozprzestrzenił się obcego pochodzenia wirus, zwany później wirusem dzikiej karty. Jego działanie to jedna wielka loteria – zbierał śmiercionośne żniwo, ale co najważniejsze, także bezpowrotnie zmieniał ludzi, którzy przeżyli z nim bezpośredni kontakt. Zmiany w kodzie DNA były unikatowe, ale też niebezpieczne. Tych, których wirus nie zabił, czekała przemiana, która dla potrzeb zrozumienia procesu została przedstawiona metaforycznie właśnie za pomocą kart: szczęśliwcy wylosowali asa, stając się swego rodzaju superbohaterami – posiadają oni mniej lub bardziej przydatne zdolności, które nie utrudniają im jednocześnie funkcjonowania. Gorzej natomiast trafili nieszczęśliwcy z dżokerem – oni najczęściej przeistoczyli się w potwory, które zostały zepchnięte poza ramy społeczeństwa, nie przejawiając tym samym nadnaturalnych zdolności. W „Dzikich kartach” poznajemy genezę tego niesamowitego zjawiska oraz jego rozwój, sięgając do lat osiemdziesiątych.
Poszczególne opowiadania, które fani komiksów superbohaterskich nazwą „originami” wyselekcjonowanych postaci, są lepsze lub gorsze. A raczej – niektórzy z bohaterów są ciekawi, inni mniej. Nie da się bowiem wyodrębnić opowiadanych historii z całości zbioru, toteż ciężko nawet powiedzieć, czy któryś z autorów – mówiąc kolokwialnie – dał plamę. Niespodziewanym atutem okazała się płynność narracji przelewająca się przez kolejne teksty; ma się wrażenie, że przyszło nam czytać dzieło pojedynczego autora. Przyznam szczerze, że przed lekturą, gdy dopiero małym druczkiem wyczytałem, że autor „Gry o tron” jest jedynie redaktorem „Dzikich kart” i dokonywał wyboru opowiadań, nieco się przestraszyłem. Bałem się, że jak to w przypadku zbiorów opowiadań bywa, niektóre z nich zrobią na mnie piorunujące wrażenie, inne zaś obniżą znacznie poziom całości, sprowadzając ocenę do pozycji średniaka. W tym przypadku nie ma się tego wrażenia – chociaż podzielone na odrębne części z przypisanymi do nich autorami, „Dzikie karty” to spójna całość. A przy tym też opowieść o superbohaterach nabiera niesamowitego rozmachu i wraz z lekturą do świadomości dochodzi niedowierzanie, jak potencjalnie ogromny jest świat przedstawiony.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Pierwsza część cyklu daje kilka dobrych nadziei na przyszłość. Oprócz chwalonej już wyżej spójności warto wyróżnić skrupulatnie utkaną historię alternatywną, w której poruszają się autorzy. Powojenny świat, a zwłaszcza USA, z jednej strony niewiele się różni od znanej nam historii z kart podręczników, z drugiej zaś obecność asów i dżokerów wymiernie wpływa na zmieniony obraz rzeczywistości. Za co należy pochwalić twórców to fakt, że do tematu supermocy podeszli z pełną powagą, unikając komiksowych idiotyzmów i niepotrzebnych skrótów fabularnych, które tylko spłyciłyby rozrywkę, sprowadzając „Dzikie karty” do areny, na której tłuką się asowie, a w ich cieniu funkcjonują dżokerzy. Losy ludzi zarażonych wirusem niekiedy bywają wręcz tragiczne, ale zgodne z prawdopodobieństwem na linii dziejów – niejednokrotnie miałem wrażenie, że tak właśnie wyglądałaby sytuacja obdarzonych nadnaturalnymi mocami w naszym świecie. Z tego też względu wątki polityczne i społeczne są w „Dzikich kartach” niezwykle intrygujące. Przemiany i wahania nastrojów społecznych, jakie odbywają się w wyimaginowanym świecie, są niemal identyczne do rzeczywistych: strach przed komunistami i eskalacją zimnej wojny, ruch hipisowski i antywojenny oraz wiele innych warunków determinują w tym przypadku nie tylko ludzi, ale i superbohaterów. Lektura o tak namacalnie wykreowanym świecie była dla mnie czystą przyjemnością, a zapowiada się, że George R. R. Martin i spółka nie zrezygnowali z tak świadomej i twardo stąpającej po ziemi narracji. A do dopowiedzenia jest tak wiele: czy wirus rozprzestrzenił się poza Stany Zjednoczone? Co na to komuniści? Dokąd to wszystko zmierza? Na moje usta ciśnie się wiele pytań, na które jak najszybciej chciałbym uzyskać odpowiedzi.
Bohaterów w „Dzikich kartach” poznajemy sporo i z ręką na sercu muszę przyznać, że czasami miałem problem z identyfikacją pseudonimów postaci. Zdarzało się to szczególnie w przypadku, gdy po wprowadzeniu na karty powieści któregoś z mniej wyróżniających się, przemykał on niespodziewanie gdzieś dalej, a ja zastanawiałem się, czy już o nim wcześniej czytałem… Można się w świecie asów i dżokerów pogubić, ale też niewymowną frajdę sprawia identyfikowanie mimochodem tylko wspomnianych postaci, które zdążyły wryć się w pamięć. Świadomy, że to dopiero początek, traktuję „Dzikie karty” jako prolog do akcji z prawdziwego zdarzenia, która z czasem się rozkręci; bowiem momenrami czułem niedosyt, gdy historia jednego z ciekawszych superbohaterów nagle się urywała. Bardzo mocno trzymam kciuki za ciepłe przyjęcie projektu George’a R. R. Martina w Polsce i mam nadzieję, że wydawnictwo Zysk i S-ka opublikuje całą serię, która powstaje od 1987 roku aż do dnia dzisiejszego. W tym momencie bowiem nie wyobrażam sobie, aby zakończyć przygodę z tak intrygującą sagą – połknąłem bakcyla!
Weź również udział w naszym konkursie, do wygrania jeden egzemplarz „Dzikich kart”!
Fot.: www.zysk.com.pl