W dzisiejszych czasach wszyscy młodzi ludzie, którzy swoją kulturą umysłową oraz wartościami wyniesionymi z rodzinnego domu, pragną dać przykład rówieśnikom, muszą być świadomi jednej bardzo istotnej rzeczy: w chwili obecnej jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma nie tylko możliwość, ale przede wszystkim niebywały zaszczyt i przyjemność, rozmawiać z żyjącymi aktorami burzliwej historii Polski minionego stulecia. Z tej okazji zapraszam do przeczytania wywiadu z Panią Janiną Rutkowską – Krygier, mieszkanką warszawskiej Pragi, która będąc zwykłym „szarym człowiekiem”, świadkiem dziejącej się na jej oczach historii, pragnie podzielić się nią również z nami.
Jarosław Szeler: Urodziła się Pani w 1934 roku. Jak wyglądała praska strona Warszawy z czasów Pani dzieciństwa?
Janina Rutkowska – Krygier: Aż do wybuchu II wojny światowej mieszkałam wraz z rodzicami w domu na praskim Bródnie pod nieistniejącym już adresem Marywilska 9/12. Budynek ten usytuowany był po prawej stronie jezdni. Przy tej samej ulicy mieściło się kilka lokali użytkowych, działających na potrzeby lokalnej społeczności. Wśród nich była między innymi: restauracja u Gniadka, fryzjer u Bera, dalej sodowiarnia, sklep spożywczy Górnisiewiczów, a na samym końcu mydlarnia Zajączkowskich. Właściciel restauracji – pan Gniadek został wraz z rodziną rozstrzelany przez Niemców podczas wojny w publicznej egzekucji. Przypuszczalnie mógł współpracować z polskim podziemiem niepodległościowym, ale tego nie jestem pewna. Naprzeciw mojego domu mieścił się budynek straży pożarnej, za którym jego pracownicy co roku zasiewali proso na późniejszy własny użytek. Obok straży stał wysoki drewniany krzyż oraz murowana dwupiętrowa szkoła. Podczas wojny budynek szkoły służył przez pewien czas za schronienie dla rodzin, które straciły dach nad głową w wyniku walk lub bombardowań.
J. Sz.: Co może Pani powiedzieć o ludziach tamtego okresu? Jak żyli i jak mieszkali?
J. R.-K.: Domostwa w mojej okolicy były zazwyczaj skromne. Posiłki były proste, tak samo jak i odzież. Jednak ludzie starali pomagać sobie wzajemnie – byli ze sobą zżyci, na ogół weseli i skupieni w małe społeczności. W niedzielę często spotykano się razem oraz spędzano czas śpiewając w większym gronie. W wiosenne i letnie miesiące również co niedziela pod oknami domów i kamienic pojawiały się podwórkowe kapele. Śpiewali i grali na różnych instrumentach, a mieszkańcy wyrzucali im przez okna jednogroszowe monety zawinięte w mały kawałek papieru, aby można było je potem lepiej znaleźć. Często w ciepłe niedzielne popołudnia można było spotkać żydowskich fryzjerów, którzy za niewielką opłatą strzygli ludzi przed ich domami.
J. Sz.: A jak radzono sobie w dni powszednie?
J. R.-K.: Większość ludzi z moich okolic, którzy pracowali po drugiej stronie Wisły, musiało codziennie pokonywać drogę do i z pracy na piechotę. Bilet na tramwaj, który kursował wtedy przez Most Kierbedzia (obecna Trasa W-Z), kosztował 5 groszy i stanowił dla nich zbyt duży wydatek. Część z nich pokonywała rzekę idąc mostem przy Cytadeli (obecny Most Gdański). Robotnicy zmierzający do fabryk zaopatrywali się w przydrożnych sklepikach w kajzerki z poprzedniego dnia wypełnione w środku okrawkami z wędlin. Taki posiłek również kosztował 5 groszy i w porównaniu do cen innych artykułów spożywczych był dla nich przystępny. Dla przykładu na praskich targach za 5 groszy można było kupić 3 jajka, a za 1 złotówkę kilogram słoniny lub kilo cukru. W porze zimowej organizowane były roboty publiczne, polegające na odśnieżaniu ulic i skwerów. Za dzień pracy, który trwał wtedy 8 godzin płacono 1 złotówkę, a za pracę w niedzielę i święta 2 złote. Żeby móc zarobić, trzeba było stanąć w kolejce po łopatę. Kolejki te tworzyły się czasami od późnych godzin nocnych dnia poprzedniego, ponieważ po wielkim kryzysie dużo osób nie miało stałego zatrudnienia.
J. Sz.: Chciałbym teraz przejść do nieco późniejszego okresu. Chodzi mi dokładnie o wydarzenia września 1939 roku.
J. R.-K.: W pierwszych tygodniach września, kiedy zaczęła się wojna, wraz z rodziną uciekliśmy z naszego domu do krewnych mieszkających na warszawskim Starym Mieście. Była to kamienica na ulicy Piwnej 15, zaraz obok kościoła pw. Św. Marcina. Prowizoryczny schron znajdował się w piwnicy budynku, gdzie schroniły się dzieci wraz z rodzinami. Podczas jednego z nalotów spadająca bomba trafiła w budynek, zasypując wejście do piwnicy. Wezwani na pomoc żołnierze Wojska Polskiego zaczęli wyciągać wszystkie dzieci przez małe piwniczne okienka, znajdujące się zaraz przy ziemi. Na ulicach Starego Miasta oprócz gruzów powstałych z uszkodzonych budynków leżały też martwe konie. Niektórzy ludzie próbowali wykrawać z nich mięso. Ze względu na cały czas trwający nalot, wraz z rodziną musieliśmy się udać w poszukiwaniu nowego schronienia. Biegliśmy przez Most Kierbedzia pomimo trwającego bombardowania. Stojący na rogatkach policjanci głośno krzyczeli na ludzi, aby tamtędy nie biegli, ale chęć znalezienia bezpiecznego schronu była silniejsza. Bomby zrzucane z niemieckich samolotów, które trafiały w Wisłę, powodowały olbrzymie fale i rozchlapywały strumienie wody po całej okolicy.
J. Sz.: Proszę mówić co było dalej.
J. R.-K.: Po dotarciu na praską stronę Warszawy, skierowaliśmy się do Szpitala Przemienienia Pańskiego (obecny Szpital Praski). Próbowaliśmy znaleźć tam schronienie, ale odmówiono go nam, ponieważ w szpitalu: na łóżkach, na podłodze, wszędzie leżeli ranni żołnierze Wojska Polskiego. Pamiętam straszne jęki poszkodowanych w walkach, które rozchodziły się po salach szpitalnych. Następnie udaliśmy się do kościoła Świętego Michała i Floriana, znajdującego się zaraz obok, po drugiej stronie ulicy. W podziemiach świątyni było również mnóstwo wojska, w tym wiele osób rannych. Ze względu na panujący tam tłok, musieliśmy opuścić miejsce. Dosłownie kilka minut po tym w rejonie szpitala i kościoła spadły bomby uszkadzając obydwa budynki. Podążając ulicą Targową w końcu udało nam się ukryć w kompleksie fabryki Wedla. Zakłady Wedel miały bardzo duże podziemia, w których już wcześniej schronienia szukali zarówno cywile, jak i wojskowi. Przebywaliśmy tam przez 3 dni w obawie przed nowymi niemieckimi nalotami. Zgromadzone na terenach Wedla Wojsko Polskie zarekwirowało zapas słodyczy na potrzeby aprowizacji. Poszczególni żołnierze dostawali od dowództwa deputat w postaci 15 dkg landrynek na osobę. Jeden z nich odstąpił swój przydział, dzięki któremu udało nam się przetrwać te trudne chwile.
J. Sz.: Co zdarzyło się potem. Czy udało się Pani wraz z rodziną wrócić bezpiecznie do domu?
J. R.-K.: Tak, po czasie ukrycia w zakładach Wedla wróciliśmy w nasze strony. Niestety dom już nie istniał. Razem z innymi ludźmi, którzy stracili swoje mieszkania. schroniliśmy się w pobliskiej szkole. W tym samym czasie do szkoły przyszły rodziny żydowskie z dziećmi. Przypuszczalnie byli to pogorzelcy przybyli z przedwojennej dzielnicy żydowskiej po drugiej stronie Wisły. W związku z brakiem kwaterunku. udało nam się zatrzymać na dłużej u pewnej rodziny. Niestety nie pamiętam kim byli ci ludzie, którzy nam tak bardzo pomogli. Po pewnym czasie odwiedził nas późniejszy proboszcz parafii pw. Matki Bożej Różańcowej, ks. Tadeusz Zimiński. Poinformował nas, że mój ojciec zmobilizowany do wojska leży ranny w szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Został ranny pod Baranowiczami w wyniku konfrontacji z wkraczającymi ze wschodu oddziałami Armii Czerwonej. Na szczęście uniknął niewoli i po udanej rekonwalescencji powrócił do nas.
J. Sz.: Jak wspomina Pani czas niemieckiej okupacji?
J. R.-K.: Przez całą wojnę mieszkałam wraz z rodziną w tym samym domu. Szkoła, która wcześniej służyła cywilom, została zamieniona na koszary Wehrmachtu. Niemieccy żołnierze nie niepokoili nas w żaden sposób. Codziennie rano wymaszerowywali z koszar, a po południu wracali. Pamiętam, że idąc lub wracając często głośno śpiewali piosenkę „Ein Heller und ein Batze”, która dla nas brzmiała jak przyśpiewka „Heili, Hailo”. Dzieci lubiły czasem biec za maszerującym niemieckim wojskiem, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji. Sporadycznie zdarzały się przypadki, że pojedynczy wojskowi wołali do siebie dzieci, częstując ich czekoladą lub cukierkami. Komendant garnizonu miał psa owczarka, z którym chodził na spacery. Ogólnie bliskość niemieckich koszar nie przysparzała nam większych kłopotów.
J. Sz.: Czy jest jakiś szczególny moment z tego okresu, który mocno utkwił w pamięci?
J. R.-K.: Jest jedno wydarzenie, które bardzo dokładnie pamiętam do dnia dzisiejszego. Był ciepły październik 1942 roku. Naprzeciw budynku straży pożarnej podjechały dwa wojskowe samochody ciężarowe. Z naczepy pierwszego z nich wyskoczyli żołnierze niemieccy z bronią, a zaraz za nimi zaczęli wychodzić więźniowie. Ciekawe jest to, że nie byli oni skuci i mogli swobodnie poruszać rękami. Niemcy kazali im wyładować drewniane bale i deski z drugiego samochodu i wznosić z nich konstrukcje. Później okazało się, że była to szubienica, na której wykonana była ich egzekucja. Mężczyźni ci przyjechali z Pawiaka. Jeden z nich miał wygląd intelektualisty, nosił okulary z cienkimi oprawkami. Po latach uświadomiłam sobie, że mógł być nim Stanisław Święcicki – polski prawnik i działacz konspiracyjny. Nie mam jednak co do tego pewności. Drugi z nich miał na sobie piękne buty oficerki. Pod wieczór następnego dnia zdjęto ciała ofiar egzekucji ze stryczków. Przez pewien czas wisielców pilnowała polska granatowa policja. Wszystkiemu przez pewien czas przyglądały bawiące się nieopodal na hałdach piachu dzieci.
J. Sz.: Jak wspomina Pani koniec wojny?
J. R.-K.: Wraz ze zbliżaniem się linii frontu w okolice Warszawy, Niemcy przegrupowywali się na terytorium Pragi. Czas Powstania Warszawskiego spędziłam bezpiecznie w domu. Przez 63 dni obserwowałam łuny pożarów, dym i huki spadających bomb nad miastem. Pamiętam bardzo dokładnie, dnia 13 września 1944 roku na placyku przy budynku straży pożarnej rozstawiona była niemiecka kuchnia polowa z przyczepą zaprzęgniętą w konia. Do niemieckiego wojskowego kucharza przyjechał na motorze goniec z rozkazem o wycofaniu się na drugi brzeg Wisły w wyniku naporu Armii Czerwonej. Goniec po przekazaniu rozkazu szybko odjechał. Kucharz po chwili namysłu udał się do mojego domu i bardzo niewyraźną polszczyzną poinformował, że mieszkańcy mogą zabrać jedzenie z jego kuchni. Zabraliśmy kilka wiader wołowego gulaszu, bochenki chleba z przyczepy i bańki marmelady. Kucharz zabrał konia, który ciągnął kuchnię i uciekł. Następnego dnia o świcie weszła na Pragę Armia Czerwona. Widok wojska radzieckiego był nieciekawy. Niektórzy żołnierze mieli sfatygowane lub dziurawe buty, na plecach płócienne worki zamiast plecaków, które zawieszone były na sznurkach. Na dnie tych worków w rogach znajdowały się dwa ziemniaki zamiast guzików. Żołnierze pracujący w zaopatrzeniu często byli kulawi lub odznaczali się różnymi innymi ułomnościami fizycznymi. Zgodnie z zarządzeniem nowych władz wojskowych ludność cywilna została ewakuowana z Pragi do Zielonki. Wraz z rodziną trafiliśmy do domu na ulicy Kopernika. W domu wojsko radzieckie zajęło naszą kuchnię na swoje potrzeby, korzystała z niej także wojskowa orkiestra. Razem z orkiestrą mieszkał oficer polityczny. Podstawowym posiłkiem żołnierza były dwie łyżki jęczmiennej kaszy i dwie łyżki nie pokraszonych ziemniaków. Jak na standardy Armii Czerwonej zachowywali się w stosunku do nas w miarę przyzwoicie.
J. Sz.: Dziękuję Pani za rozmowę.