Gdy poszukiwałem w Internecie informacji na temat pochodzącej z Raciborza formacji The Gate wszędzie spotykałem porównania ich muzyki do Rush. Rushowe dźwięki, rushowa stylistyka i tak dalej. Bez przesady, panowie zagrali ponad czterdzieści minut najlepszego prog rocka na jakiego ich stać. Po prostu. Faceless nie okaże się jednym z wielkich odkryć na rynku fonograficznym art rocka w Polsce. Jednak po wysłuchaniu debiutu The Gate jestem zobowiązany śledzić ich dalszą karierę, bo mimo wszystko jest to intrygująca muzyka.
To rzecz skierowana dla koneserów takiej stylistyki aniżeli do szerokiego kręgu odbiorców. Pomimo faktu, że na Faceless znajdujemy sporo akcentów, w którym mamy chwytliwe, wręcz przebojowe granie, to jednak jest to muzyka trudna, wymagająca skupienia. Jak to prog rockiem bywa. The Gate stawiają bardziej na gitarowe aranżacje, w których sześciostrunowy instrument jest głównym motorem napędowym kompozycji. Klawisze są schowane gdzieś w tle, co muzyce raciborzan dodaje rockowego pazura, a odziera z pewnej prog rockowej podniosłości tudzież sztampowości. I chyba w tym miejscu wracamy do punktu wyjścia, czyli do porównań z Rush i to z okolic Pernament Waves. Dla mnie jednak ich muzyka jest bliższa ambitnemu rockowi z USA, czyli klimaty jak Kansas lub inny Boston.
Dobra, tyle porównań i prób umiejscowienia The Gate w jakiejś szufladzie stylistycznej. Tak jak mówiłem, wierzę, że muzycy po prostu grają swoje. Basowy wstęp do Android’s Lovesong z wokalizą samej Anji Orthodox sprawia jak najlepsze wrażenie na sam początek przygody z Faceless. Kroczący rytm i monotonny, z lekka hipnotyzujący riff też robią swoje. Głos wokalisty delikatny, zwiewny, pięknie wyśpiewuje tekst: no one can ever tear is apart/forever we’ll treasuer love In our hearts. Ponadto jest ładna melodia, brzmienie też się może podobać: ciepłe, z lekka chropowate, analogiczne. Obiecujący początek.
Czytaj także: Kiedy byłem młody... - Pinkroom - \"Unloved Toy\" [recenzja]
My Way Or The Higway to pierwsza z trzech długich kompozycji na płycie. Jest dynamiczniej, znowu fajną pracę wykonuje gitarzysta Maciej Hanusek. No i teraz dotknę problemu, który mocno podkreślił w swojej recenzji na artrock.pl jeden z moich ulubionych tamtejszych recenzentów, czyli Wojciech Kapała. Nie uważam, jak Kapała, że wokalista jest całkiem do bani i kompletnie do wymiany. Owszem – może i brakuje mu mocy w co bardziej energicznych momentach, może i nie zawsze zaśpiewa czysto, ale czy to nie jest przypadkiem debiut fonograficzny Macieja Dąbrowskiego? No chyba jest, nie wiem, należałoby dokładnie sprawdzić, więc można mu spokojnie wybaczyć pewne potknięcia i niedociągnięcia. Z surowymi ocenami poczekajmy więc do następnego albumu The Gate. No chyba że mi słoń całkiem nadepnął na uszy. W tym samym kawałku Maciej Dąbrowski zresztą pokazuje się jako sprawny basista, szczególnie w momencie, kiedy w drugiej części utworu zespół fajnie przyśpiesza rytm, tylko po to, aby zaraz pokomplikować metrum. Na pewno nie można odmówić muzykom The Gate sprawności technicznej.
Kawałek tytułowy jest bez większej historii. Wprowadza trochę oddechu i odpoczynku po, w gruncie rzeczy szalonym i z lekka chaotycznym, My Way Or The Highway. Drugi z długasów jest w swojej strukturze podobny do poprzednika. Piosenkowe pierwsze parę minut, środek pełen zmian tempa i tematów, aby powrócić pod koniec do motywu przewodniego. I szczerze mówiąc, w tym momencie wkradła się nuda, która na szczęście przerwana zostaje zwiewną, akustyczną balladą Open Your Eyes. Gdy słuchałem jej, to przypomniały się momentalnie solowe płyty pierwszego gitarzysty Genesis – Anthony’ego Phillipsa.
Płyta kończy się najdłuższym na płycie More Than Everything, którego pierwsze takty przypominały mi bardziej utwór Vampire Weekend niż The Gate. Okazało się to na szczęście zmyłką, bo kolejny, soczysty riff pokazał, że będziemy mieć do czynienia z kompozycją przykuwającą uwagę słuchacza. I tak zaiste jest. Mimo, że znowu schemat jest podobny jak w My Way Or The Highway i Mirror Dream. Jednak w tym przypadku zespół gra wręcz przebojowo, nośnie, do przodu. Szczególnie część instrumentalna jest jedną z najlepszych na Faceless. Maciej Hanusek wręcz czaruje słuchacza swoimi popisami na gitarze elektrycznej, nie tylko wywijając sola na sześciu strunach, ale także zasiadając za klawiszami. Zespół pod koniec atakuje słuchacza metalowym wręcz, ciężkim brzmieniem, lecz w ostatnich taktach mamy wyciszenie i ukojenie, które przychodzi z pomocą głosu i fortepianu. Bardzo ciekawa kompozycja, fajnie i logicznie się rozwijająca. Nie mająca nic z chaosu, który potrafił się wkradać wcześniej w kompozycje The Gate.
Jest dobrze, ale brakuje dużo do ideału. Zespół ma żywe, ciepłe brzmienie, dalekie od patosu współczesnego rocka progresywnego, który wiele zespołów stosuje w zdecydowanie zbyt wysokich dawkach. Wokalista musi momentami spróbować zaśpiewać mocniej, odważniej. A cały zespół musi ulepszyć swoje kompozycje, bo bywa chaotycznie, a czasami wieje nudą. Ale to nic, utwory jak Android’s Songs czy More Than Everything pokazują, że The Gate potrafią. Wiadomo powszechnie, że najtrudniej zrobić pierwszy krok. Czekam na następny.
PS. Już po opublikowaniu recenzji dowiedziałem się o odejściu z zespołu wokalisty i basisty zespołu – Maćka Dąbrowskiego. Szkoda.
Fot.: Lynx Music.