Długich pięć lat po świetnie przyjętym debiucie Psychosolstice, kazali sobie czekać członkowie Pinkroom na ich nową muzykę. Po wielokrotnym przesłuchaniu Unloved Toy jedno wiem na pewno – warto było trwać w cierpliwości.
Przez ten czas co nieco się pozmieniało na łonie grupy. Do dwójki ojców założycieli zespołu, czyli do wokalisty i gitarzysty Mariusza Bonieckiego, a także perkusisty Marcina Kledzika dołączyli basista Grzegorz Korybalski (znany z prog rockowego Ananke) i gitarzysta Karol Szolz (też grywał niegdyś w Ananke). Dodatkowo, do nagrywania Unloved Toy zaproszeni zostali goście tacy jak wokalistka Elena Isakova (znana bardziej chyba fanom sceny klubowej aniżeli sympatykom rocka) i dwie wiolonczelistki: Anna Szczygieł i Ewa Witczak.
Już rozpoczynający płytę Blow pokazuje, że muzycy nie zrezygnowali ze swoich inspiracji, którymi kierowali się na debiucie. Czuć delikatny wpływ twórczości King Crimson i Stevena Wilsona (dla niezorientowanych, to ten pan od Porcupine Tree i Blackfield). Tego drugiego słychać w spokojniejszych momentach. No właśnie – karmazynowa jazda z szarpiącym basem i szaleńczymi solo kontrastowana jest z nastrojowymi, melancholijnymi zwolnieniami dającymi chwilę oddechu przed kolejnym atakiem gitar. To musi świetnie brzmieć na żywo, jednak trzeba zaznaczyć, że w porównaniu do Psychosolstice jest brzmieniowo jakby mniej przestrzennie. Cała kompozycja otwierająca Unloved Toy ma jednak wspólny pierwiastek łączący te dwa światy: dobre melodie i natychmiastową zapamiętywalność w głowie słuchacza.
Po mocnym początku następuje może spokojniejszy, ale za to gęsty, duszny w wyrazie i niepokojący słuchacza Tides In Eye, gdzie zimny głos wokalisty dobitnie wyśpiewuje frazy tekstu. Im dalej w utwór, tym więcej jest zmian nastroju od kompletnego wyciszenia z wiolonczelą w tle, po kolejny atak gitar i basu z klawiszowym solo, aż po mocno elektroniczne zakończenie, do którego doskonale pasuje chłodna barwa głosu Mariusza Bonieckiego.
Początek I Confess nieuchronnie budzi następne skojarzenia z King Crimson, tym razem z okresu kolorowej trylogii. Pewnie muzycy Pinkroom klną na cały świat, jak czytają podobne porównania przy każdej z recenzji ich płyty, ale ten wpadający w ucho gitarowy temat nie może się inaczej skojarzyć fanowi progresywnych dźwięków. Ale w ostatecznym rozrachunku I Confess jest w przeważającej części wolny od karmazynowych dźwięków. To kolejny utwór, pełen zapętlonych dźwięków sekcji rytmicznej, która czasami „zagłuszana” jest ciężkim riffem gitary. Mniej więcej w połowie następuje wyciszenie, słyszymy melotron, aż w końcu uderza w nas potężny atak gitar, szarpiącego basu i perkusji. Na sam koniec zespół puszcza do nas karmazynowe oko i powtarza startowy motyw.
Seven Levels to kolejny przekładaniec, z częstymi zmianami klimatu – od tych spokojnych, wręcz onirycznych, po to bardziej żwawe z fajnymi partiami wokalnym przedzielonymi szatkowanym riffem gitary. Dalej, rzecz jasna, muzycy nie szczędzą nam doskonałych zagrywek, jak szaleńcza gra sekcji rytmicznej z potężnymi uderzeniami gitary, aby to wszystko zakończyć akustycznym, smutnym graniem z przejmującym wokalem Mateusza Bonieckiego.
Środek płyty przynosi nam wyciszenie w postaci Moondroom v_3, w którym silną obecność akcentują panie wiolonczelistki. Przepiękne melodie wylewają się z głośników, aby potem przejść w jazzujące granie, które wydaje się czystą improwizacją, aż w końcu wchodzi gitara elektryczna i wtedy zderzają się dwa światy – improwizowanego jazzu i chłodnego, pełnego kalkulacji, pomimo pozornego szaleństwa, prog rocka.
Po Moondroom v_3 następuje powrót do tego, do czego muzycy nas przyzwyczaili od początku płyty. Jednak, o ile moje wrażenie z odsłuchania tej części było jak najbardziej pozytywne, to jednak mimo wszystko napięcie trochę siada. Enslaved to kolejny dobry prog rockowy przekładaniec z popisową grą basisty Pinkroom i z kolejnym akustycznym zwolnieniem pod koniec płyty. Pierwsze dźwięki Flash przynoszą na myśl dokonania Yes, jednak dalej mamy karmazyn pomieszany z, powiedzmy, polskim Riverside. In Train pokazuje bardziej piosenkowe oblicze Pinkroom, w którym nomen omen wypadają doskonale. To zgrabna piosenka oparta na brzmieniu akustycznych gitar, gdzie czasami elektroniczne wstawki urozmaicają całość. Pięknie się w to wszystko wpasowała ze swoją wokalizą Elena Isakova. Unwanted Toys daje się zapamiętać kolejnymi doskonałymi partiami wokalnymi. Kończąca Unloved Toy – Apology w cudowny sposób kończy przygodę słuchacza z nowym dziełem Pinkroom. Szczerze mówiąc ten oniryczny, momentami wręcz o anielskim nastroju kawałek mógłby trwać i trwać. Perfekcyjna biegłość w operowaniu klimatem przez zespół została dobitnie potwierdzona na sam koniec.
Warto wspomnieć o tekstach autorstwa Marcina Kledzika, bo one są ważne na płycie i stanowią nierozłączną całość z muzyką. Już mocna okładka dobrze wprowadza w klimat płyty. Sami muzycy w materiałach prasowych napisali, że Unloved Toy to: „10 utworów opowiadających o tym, jak może się czuć człowiek żyjący w dzisiejszym świecie”. Świetnym przykładem jest In Train, gdzie podmiot liryczny nie pozostawia złudzeń, konfrontując młodzieńcze marzenia i zapał z tym, co przeważnie spotyka każdego z nas w dorosłym życiu: When I was young, I felt like someone special/But staid the only tickling split/I know tomorrow is not gonna change/I’m just a tired passenger in train. Teksty i korespondujące z nimi grafiki są kolejnym, mocnym punktem wydawnictwa.
Unloved Toy ze swoim surowszym niż na debiucie brzmieniu, dobrymi, różnorodnymi, ciekawymi i pełnymi zmian nastroju i tempa kompozycjami pokazują, że Pinkroom to mocna marka na krajowym podwórku rocka progresywnego, na którym i tak jest tłoczno. I wśród tego tłoku Pinkroom zdecydowanie się wyróżnia. Oczywiście nie zaskakują oni w gruncie rzeczy niczym szczególnym, inspiracje momentami słychać aż nadto, ale to wszystko co proponują i potrafią, muzycy Pinkroom przekuli w godzinę bardzo dobrej, nieszablonowej, najnormalniej w życiu – ciekawej muzyki. Jest to ponadto delikatny progres w stosunku do debiutu. Oby kolejny krążek był tak samo dobry i obyśmy nie czekali na niego tak długo.