„Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko, naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać…” słowa tej modlitwy najczęściej padały z ust Polaków z Kresów Wschodnich. Po 17 września 1939 roku, gdy ziemie te zajął Związek Sowiecki, życie tamtejszej ludności stało się prawdziwym piekłem. Cząstkę tego piekła opisał Eugeniusz Łastowski w książce „Widma z Berezwecza”.
Publikacja składa się z czterech, odrębnych opowiadań. Wszak podtytuł „opowiadania kresowe” uchyla rąbka tajemnicy. Te cztery różne historie są streszczeniem gehenny Polaków zamieszkujących wschodnie ziemie Rzeczypospolitej. Pokazują jak niewyobrażalnie ciężkie było życie w tamtym miejscu w tamtym czasie. Dla nas, Polaków żyjących tu i teraz, niemożliwe wydaje się to, co spotkało kresowiaków. Czy wyobrażacie sobie Państwo, że policjant wsadza Was do więzienia, bo macie drogi samochód? Albo, że jesteście piekarzem i wypiekliście spalone bułki i osadza się Was w łagrze na 10 lat za „działalność kontrrewolucyjną”? Oczywiście, że nie. A Polacy pod okupacją sowiecką musieli sobie radzić właśnie z tego typu problemami.
Zacząłem od „Pod Twoją obronę”. Dlaczego? Bo w książce Łastowskiego ta modlitwa przejawia się w każdym opowiadaniu i w każdej tragicznej sytuacji. Polacy podczas II Wojny Światowej szukali ratunku w Matce Bożej. Nie ma im się co dziwić. Wojsko polskie nie istniało, partyzanci nie byli dość silni, by móc bronić ludności przed agresją najeźdźcy, a zwykli Polacy najczęściej nie mieli żadnych argumentów przeciwko sile i agresji sowieckiego okupanta.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Czytając książkę Łastowskiego na nowo odkryłem bezduszność Sowietów. Znając historię i bestialstwo żołnierzy okupanta, ponownie uderzyła mnie wielkość przemocy skierowanej w naszych rodaków. Autor przypomina zapomniane. Czy na lekcjach historii nauczyciele wspominali o tragedii na Kresach? Pewnie nie. Katyń. Katyń znamy. O Katyniu mówili. Może nawet pokazywali egzekucje strzałem w tył głowy z filmu Wajdy. Jednak tego typu Katyniów było na ziemiach polskich całkiem sporo. Miednoje (okolice Tweru), Piatichatki (okolice Charkowa), Bykownia (Kijów). Takich miejsc jest jeszcze więcej. O większości pewnie nigdy się nie dowiemy. Jednak Eugeniusz Łastowski odkrywa przed nami Berezwecz.
Czym był tytułowy Berezwecz? Była to wioska leżąca w ówczesnym województwie wileńskim (obecnie Białoruś). Na terenie wsi stał klasztor Bazylianów, który Sowieci zaaranżowali na więzienie. Zamknęli i pomordowali tam m.in. Polaków, Żydów czy Białorusinów. Osadzeni ginęli z głodu, chorób, wszy czy też byli rozstrzeliwani.
Jednak to straszne miejsce kaźni obecne jest tylko w jednym opowiadaniu. Kolejne traktuje o tragedii dziewczynki, której rodzice w środku zimy zostali wywiezieni na Syberię. Kolejne jest zapiskiem, swoistą kartką z kalendarza z pracy, katorżniczej pracy przy rąbaniu drzew w lesie. Ostatnie przybliża nam historię Pankracego. Silnego, dobrze zbudowanego mężczyzny, który trafia Norilska, by pracować przy wydobyciu rud metali.
Każda z tych historii wydarzyła się naprawdę. Jednak skala absurdów i przemocy w nich zawarta jest niepojęta. Gdy słyszymy „Sowieci zamordowali całą wieś”, to zwykle nie robi to na nas większego wrażenia. Jednak, gdy widzimy dokładny opis tego, jak ta wieś idzie drogą, jak ta wieś bliższa jest trupom niż ludziom, wtedy dostrzegamy tę masakrę. Gdy czytamy o człowieku, który cudem umknął śmierci, widzimy jego strach przed każdym krokiem z piekła i radość po powrocie – to uzmysławia nam, że powinniśmy się cieszyć. Cieszyć z tego, że nie dane nam przeżywać tego typu tragedie.
Podsumowując, Łastowski przy użyciu niezliczonej ilości przymiotników opisuje nam cierpienia, ale i radości bohaterów. Jesteśmy głodującymi, podobnymi do trupów więźniami zamkniętymi w twierdzy, idziemy leśną drogą z Berezwecza słyszymy plusk wody w stawie oraz szelest liści poruszanych przez wiatr. Jesteśmy Pankracym, który dzięki nieprawdopodobnej kombinacji szczęścia i sprytu opuszcza obóz pracy. Słowem: możemy poczuć się jakbyśmy sami byli na miejscu tych nieszczęśników. To jest drugi największy atut tej książki – szczegółowe opisy. Pierwszy: przybliżenie mniej znanych faktów z naszej historii.
Jednak pozycja ta ma także wady. Jest zdecydowanie za krótka. Wydaje się, iż dotyka tylko wierzchołka góry lodowej problemów i cierpienia Polaków z Kresów Wschodnich. Druga wada, to jej autentyczność. Każdy z nas wolałby, aby wydarzenia z tej książki były tylko wymysłem jej autora. Niestety, to wszystko prawda. Dlatego ten minus, czyni „Widma z Berezwecza” pozycją obowiązkową dla każdego, kto chce szerzej poznać najnowszą historię Polski.