Nie wiem, czy Czytelnicy – podobnie jak ja – odczuwają znużenie natarczywym informowaniem tzw. „opinii publicznej” przez ogólnopolskie media o przebiegu kampanii referendalnej w pewnym mieście wojewódzkim centralnej Polski. Sprawa lokalnej w istocie akcji zainicjowanej przez pp. Guziała, Wiplera, a także kilku im podobnych polityków pracujących w pocie czoła na własne nazwisko skłania mnie jednak do przemyślenia pewnych niedorzeczności, jakie mówi się, przedstawiając propagandę na rzecz niepójścia do urn jako zabieg w jakimś sensie nieuczciwy.
Samo ewentualne odwołanie p. Hanny Gronkiewicz-Waltz ani mnie ziębi, ani grzeje. Z pewnością jednak kwestii samorządu terytorialnego nie powinno się podnosić w ogólnopolskiej polityce, a to ze względu na dobry obyczaj poszanowania autonomii wspólnot lokalnych. Gdy jednak w walkę o obalenie bądź pozostawienie na stanowisku urzędującej pani prezydent zaangażowały się w jakiś sposób największe tuzy życia publicznego, często zresztą niebędące warszawiakami, ranga wydarzenia, jeśli wnosić po relacjach prasowych oraz telewizyjnych, wzrosła wydatnie.
Natychmiast bowiem po słynnych już wypowiedziach prezydenta i premiera, w których obaj sugerowali, by zwolennicy pozostawienia p. Gronkiewicz-Waltz na stanowisku nie szli na referendum, w części środowisk prawicowych zawrzało. Stowarzyszenie „Młodzi dla Polski” pisze w swych materiałach o „obywatelskim obowiązku” wzięcia udziału w głosowaniu, portal wpolityce.pl donosi o psuciu demokracji przez państwowych notabli, głośno jest również o rzekomej hipokryzji, jaką stanowić miałoby nawoływanie przez lokalnych działaczy PO do stawienia się przy urnach podczas analogicznego referendum w Słupsku. Wszystko to jednak bajki.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Przeświadczenie o tym, iż niewzięcie udziału w głosowaniu jest zaniedbaniem jakiegoś „obowiązku”, wypływa bowiem z dość oryginalnego, by nie rzec: dziwnego przekonania, że mechanizm ustrojowy demokracji nie jest wyłącznie instrumentem służącym realizacji celów politycznych różnych grup społecznych oraz wyłanianiu władzy poprzez zawieranie wieloszczeblowych kompromisów. Demokracji towarzyszyć miałby, mówią rzecznicy moralnej obligatoryjności głosowania, szczególny etos, którego zasadniczymi komponentami byłoby m. in. żywe zainteresowanie życiem publicznym, w szczególności zaś partycypacja w wyborach i referendach. Właśnie ów etos wykorzystują nieraz zorganizowani przeciwnicy prezydent stolicy, by atakować tych, którzy namawiają do pozostania w domach w dniu referendum.
Takie postawienie sprawy jest jednak sztampowym elementem socjotechniki używanej przez ugrupowania najsilniejsze w danej chwili – wyższa frekwencja podnosi wiarygodność mandatu władzy wybranej przez szerokie masy społeczeństwa. Nic zatem dziwnego, iż jeszcze kilka lat temu najaktywniej na polu profrekwencyjnym działała Platforma Obywatelska, dziś natomiast zaktywizowali się politycy Prawa i Sprawiedliwości. Warto mieć również na uwadze, iż przekonanie o istnieniu związanego z demokracją katalogu wartości i postaw jest typowe dla lewicy, która usiłuje obejść w ten sposób społeczne uprzedzenia, jakie stają na drodze jej aktywistów do urzeczywistnienia ich wyśnionego lepszego świata. Dlatego w imię „wartości demokratycznych” takich jak tolerancja, równość, poszanowanie mniejszości lub prawo do „godnego życia” optują oni za rozwiązaniami, które bez wątpienia przepadłyby w głosowaniu powszechnym. Etos demokratyczny staje się tym samym argumentem przeciwko wolnemu funkcjonowaniu ustrojowych instytucji; w ten sposób torpedowane są na przykład dyskusje o przywróceniu kary śmierci.
Tak samo jest, niestety, w przypadku stołecznym. Jak słusznie zauważył prof. Tomasz Nałęcz, posługując się przy tym metaforą futbolową, kampania demobilizacyjna prowadzona przez PO jest niczym innym jak próbą złapania przeciwnika na spalonym. Tak jak całkowicie w zgodzie z logiką demokracji jest więc nawoływanie do wzięcia udziału w referendum, tak samo zgadza się z nią zniechęcanie do tego. Argumentacja z „obowiązku obywatelskiego” jest zatem obskurancką próbą zasugerowania, iż pozostanie w domu, a już na pewno agitacja antyfrekwencyjna, jest zabiegiem spoza zakresu zachowań mieszczących się w granicach kultury demokratycznej.
Co więcej, taka argumentacja jest nieuczciwa z jeszcze jednego, bardziej prozaicznego powodu: sama akcja odwoływania prezydent mobilizuje przecież przeciwników p. Gronkiewicz-Waltz, a nie niezainteresowanych jej zdjęciem z urzędu pozostałych mieszkańców miasta, toteż ci pierwsi są od razu w uprzywilejowanej pozycji. Dlatego właśnie w interesie obrońców urzędującej prezydent jest zniechęcanie do wzięcia udziału w wyborczej imprezie. Niech zatem jedni namawiają do głosowania, inni do niegłosowania – albowiem tak jedni, jak i drudzy w równym stopniu korzystają z instrumentarium demokracji. A to, jaki będzie wynik, mnie osobiście interesuje najmniej.
fot. WikiMedia Commons