Co chwilę słyszymy w mediach tzw. głównego nurtu, ile to milionów euro wpływa do kieszeni polskich rolników w ramach dopłat. Zapominają jednak dodać, lub wspominają bardzo małą czcionką, że co chwilę z uwagi na jakieś „niedociągnięcia” państwo polskie płaci kary – ostatnia z takich kar wyniosła bagatela 39,2 mln euro.
Nie zamierzam tutaj utyskiwać nad bezdusznością Komisji Europejskiej, która daje i odbiera, ale podzielić się przemyśleniami nad samym sensem tych absurdalnych dopłat.
Polskiego rolnika w socjalistycznym duchu zaczął wychowywać już towarzysz Edward Gierek. To właśnie w latach 70-tych ubiegłego wieku pod idiotycznym propagandowym hasłem: „Polski rolnik żywicielem narodu”, tę grupę zawodową zaczęto rozpieszczać różnego rodzaju dopłatami, ulgami, preferencjami, etc. Pomimo nadopiekuńczości PRL-u nad rolnikami i tak brakowało „spożywki” na sklepowych półkach, co w konsekwencji skutkowało kartkami na żywność. To nawet nie wina uprzywilejowanych rolników, ale niewydolność systemu gospodarczego „ludowego” państwa, no i dokarmianie licznych braci na wschodzie.
Minęły lata, weszliśmy w XXI wiek, ale i też niestety do eurokołchozu pt. Unia Europejska. W gospodarce obowiązuje niby „wolny rynek”, ale nie dotyczy on rolników. Mędrcy z Brukseli postanowili bowiem w dalszym ciągu na różne sposoby wspomagać rolnictwo, m.in. w formie wspomnianych na wstępie dopłat.
Żeby była pełna jasność dodać trzeba, że z rolniczych dotacji korzystają też inni. Pomyśleli oni, że skoro rolnik ma dopłatę to niech się nią podzieli. I tak handlujący maszynami rolniczymi, nawozami, etc. wraz z nastaniem dopłat znacznie podnieśli ceny swoich towarów, aby rolnik „podzielił się” z nimi troszkę tą dopłatą. Rolnik natomiast bogatszy o dopłatę drożej płaci, ale zbytnio się tym nie przejmuje, no bo …”unia da”. Wszyscy są więc zadowoleni.
Skoro mowa o dopłatach, to nie sposób nie wspomnieć o absurdach. I tak np. UE wydała 72 mln euro na krótkie filmiki promujące rzucanie palenia tytoniu, a w tym samym czasie wydała 293 mln euro na dotacje dla farmerów posiadających plantacje tytoniu.
Co ciekawe, pomimo różnorodnych dotacji, rolnikom coraz częściej „nic się nie opłaca”. A to nie opłaca się hodowla „blondynek”, bo ceny żywca w skupie za niskie, a to nie opłaca się produkcja roślinna, etc – ciągłe utyskiwania.
Do tego dochodzą różnego rodzaju „klęski” doświadczające „biednych” rolników. Jak nie popada przez dwa tygodnie to zaraz ogłaszają suszę, jak popada z kolei przez 3 dni to mamy do czynienia z podtopieniami. Jeszcze nie są znane tak naprawdę skutki tychże „klęsk”, a rolnicy już wszem i wobec ogłaszają, że ceny produktów wzrosną niewątpliwie, bo …to i …tamto.
Mało tego, z uwagi na swoją „trudną sytuację” polski rolnik nie podlega nawet wysokiemu haraczowi, który płacą pozostali rodacy do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Wiele łagodniejszy oprawca, czyli Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego żądania ma dużo niższe od ZUS-u. Wszyscy (łącznie z politykami) widzą bezsensowność tych dwóch samoistnych systemów ubezpieczeń, ale tak się niefortunnie składa, że od lat tym nieszczęśliwym krajem współrządzi Polskie Stronnictwo Ludowe, kokietujące swój elektorat. Politycy tego ugrupowania dbając bardziej o słupki sondażowe, aniżeli o dobro kraju jakoś omijają temat KRUS-u dużym łukiem. Ronald Reagan powiedział kiedyś, że politycy zamiast myśleć o następnych pokoleniach myślą o najbliższych wyborach (politycy spod znaku koniczynki, choć nie tylko oni, mieszczą się w tej kategorii). Koalicjanci z kolei dla utrzymania władzy idą na ustępstwa, więc KRUS ma się dobrze.
Zresztą ubezpieczenia społeczne to temat do odrębnej dyskusji; chciałem tylko wskazać bezzasadne uprzywilejowanie tej grupy zawodowej.
Mimo tego i tak nadal wiele działań polskiemu rolnikowi „nie opłaca się”.
Usocjalistycznieni rolnicy tak się rozbestwili, że jak „coś im się nie opłaca” to wychodzą na ulicę i blokują na przykład drogę, wysypują „nieopłacalne” zboża, czy blokują zakłady przetwórstwa. Te formy protestu zapoczątkował śp. Andrzej Lepper (poźniejszy wicepremier nawet), w hołdzie któremu co niektórzy chcą nazwać jego nazwiskiem ulicę w rodzinnym mieście, czy nawet zmienić nazwę wioski (wielki to musiał być bohater).
To wszystko nie pozwoliło rolnikom na zauważenie, że wokół nich już dawno obowiązują zasady wolnego rynku, i jak coś „nie opłaca się”, to po prostu nie robi się tego.
Gdyby ten system obowiązywał wszystkich to zapewne rozpocząłbym produkcję np. krzeseł, i zażądałbym od państwa (i UE) zapewnienie zbytu na te krzesła, no i cenę 100 zł za sztukę, bo tylko w tej cenie opłaca mi się je produkować. Oczywiście zażądałbym też dopłat do maszyn stolarskich. Gdyby jednak mimo wszystko produkcja ta nie opłacała mi się, a państwo nie zagwarantowało zysku, zagroziłbym blokadami dróg. Każdy zdrowo i wolnorynkowo myślący człowiek zapewne wyśmieje mój pomysł, ale w odniesieniu do rolników jakoś to niektórych nie dziwi.
A tak właśnie funkcjonuje dziś europejskie rolnictwo.
Pomimo tej „nieopłacalności” corocznie rolnicy dziękują opatrzności w ramach Święta Plonów. Nie mam nic przeciwko tradycyjnym dożynkom, ale rozrosły się one nieproporcjonalnie do „opłacalności”. Mamy bowiem dożynki wiejskie, gminne, powiatowe, wojewódzkie oraz centralne. Nie wspomnę już o sąsiedzkiej popijawie Pana Janka z Panem Frankiem z okazji udanych zbiorów. Podczas dożynek włodarze gmin, powiatów, etc., dzielą wszystkich chlebem, dając jakoby do zrozumienia jaki wysiłek wnieśli w te zbiory – tak naprawdę żaden. Ale z tradycją nie dyskutuje się więc zostawmy temat.
Wracając do dopłat, system jest dość skomplikowany (przez biurokratów), wymaga dokładnego wypełnienia wielu dokumentów, a samo przydzielanie (jak każda dystrybucja „niczyjego” mienia) jest korupcjogenne. Następnie grupa biurokratów sprawdza, czy aby dotacja jest właściwie wykorzystana. Gdy tak nie jest Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa nakazuje rolnikowi zwrot dotacji lub KE żąda tego od państwa – tak jest najczęściej.
Zazwyczaj rząd odwołuję się od decyzji socjalistów z KE. Opracowaniem i rozpatrzeniem odwołania zajmuje się kolejna grupa urzędasów w Warszawie i Brukseli, no i wszyscy mają (za pieniądze podatnika oczywiście) zajęcie.
Eurokołchoz ma się na razie nieźle – oby jak najkrócej !
Foto: plantacja tytoniu; źródło – Wikimedia Commons