Przygotowanie artyleryjskie Niemcy rozpoczęli ze znaną sobie precyzją punktualnie o godzinie 3.15. Na przygotowane do ostatecznego uderzenia na Europę jednostki Armii Czerwonej znienacka spadła lawina pocisków wystrzeliwanych raz po raz z tysięcy dział rozstawionych wzdłuż całej granicy, od Bałtyku po Morze Czarne. Niespełna trzydzieści minut później do boju weszły Stukasy. O 4.15 ryk silników oznajmił, iż natarcie rozpoczęły wojska pancerne. Leniwie wstawał świt 22 czerwca 1941 roku – Adolf Hitler właśnie wprowadzał w życie swój plan B…
Tak, nie ma mowy o błędzie w druku. II wojna światowa, taka jaką ujrzał świat w latach 1939 – 1945, była jedynie wariantem rezerwowym wodza Trzeciej Rzeszy. Sześć lat nieustannych walk i zmagań stanowiło plan awaryjny, wypadek przy pracy, blade odbicie pierwotnego zamysłu Führera. Zamysłu o wiele bardziej spójnego, logicznego i prostego. Ale po kolei.
Na przełomie lat 20. i 30., Niemcy – największy przegrany Wielkiej Wojny, trapione niemal permanentnym kryzysem wewnętrznym i zewnętrznym, potrzebowały odnowy politycznej, moralnej i, przede wszystkim, gospodarczej. Hitler jako jeden z niewielu ówczesnych miał jasny plan, jak tego dokonać. Według niego podstawowym źródłem problemów i słabości Rzeszy był brak przestrzeni życiowej – Lebensraum. Innymi słowy osiemdziesięciomilionowy naród niemiecki „dusił się” w swych wersalskich granicach. Hitler uważał, że jedynym sposobem uzyskania owej przestrzeni był podbój. Gdzie jednak Niemcy mogły znaleźć odpowiednie ziemie? Cóż, tylko jeden kraj w Europie miał olbrzymie, ledwie zagospodarowane połacie terenów: Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich. Rządzony przez komunistów moloch stanowił w dodatku wielkie zagrożenie dla świata i Führer doskonale zdawał sobie sprawę, że zajęcie zachodniej części bolszewickiego imperium raz na zawsze uwolni Europę od „czerwonych”, a Niemcy ustanowi hegemonem.
Podstawowym celem Hitlera, po zdobyciu władzy w Niemczech, stało się więc doprowadzenie do ostatecznej batalii ze Związkiem Sowieckim. Wódz III Rzeszy oczywiście miał świadomość, iż nawet bardzo silna armia oraz odpowiednio przygotowany naród nie dadzą rady w pojedynkę rozstrzygnąć tego starcia na swoją korzyść. Stąd też niemal natychmiast po 30 stycznia 1933 roku przystąpił do realizacji planu, który w jego umyśle jawił się jako doskonały. Planu wielkiej, antybolszewickiej krucjaty europejskich państw na czele z Niemcami.
Rolę pierwszego i najważniejszego sojusznika III Rzeszy w zbliżającej się wojnie stulecia odegrać miała Wielka Brytania. Pewnie znów niektórzy przetarli oczy ze zdziwienia. Jak to? Ta sama Anglia, która z czasem stała się jednym z najzagorzalszych wrogów nazizmu i Niemiec? Ależ oczywiście! Powiem więcej: jeśli Hitler był w jakimś postanowieniu konsekwentny to właśnie w zamiarze przymierza z dumnym Albionem. Morska potęga, jaką niewątpliwie stanowiła Royal Navy zdawała się doskonale uzupełniać z lądowym gigantem, którym wkrótce miały stać się Niemcy. Już w „Mein Kampf” Hitler bardzo pochlebnie wyrażał się o Anglikach. Jeszcze w 1937 roku mówił, iż „upadek imperium brytyjskiego byłby wielkim nieszczęściem dla Niemieć”. Koncepcja Führera wcale nie była utopijna, bowiem po obu stronach znalazło się wiele znamienitych osób nadających na podobnych falach. Tym bardziej, iż zgodnie z legendarną polityką równowagi sił, Brytyjczycy pragnęli wzmocnić Niemcy tak, aby zniwelować dominację Francji.
Drugim partnerem Hitlera w wielkiej wyprawie na Wschód miały być Włochy. W „Mein Kampf” Führer pisze wprost o „angielsko – niemiecko – włoskim sojuszu”. Mimo niezadowalającego potencjału militarnego, kraj na czele którego stał, skądinąd podziwiany przez Hitlera, Duce, był najbardziej zbliżony ideologicznie do III Rzeszy. Ponadto, warto zauważyć, iż wartość bojowa włoskich jednostek, jak okazało się choćby podczas trudnych walk na froncie wschodnim, wcale nie była tak niska jak zwykło się ją przedstawiać.
Kolejny potencjalny sojusznik Führera miał odegrać kluczową rolę przede wszystkim w pierwszej fazie kampanii i to ze względów dość oczywistych. Niemcy nie miały przecież choćby 1 centymetra wspólnej granicy z ZSRS! Polska, bo o niej oczywiście mowa, wydawała się trudnym acz dość naturalnym sprzymierzeńcem. Rzeczpospolita, od 1926 roku rządzona przez Józefa Piłsudskiego, który nota bene cieszył się w oczach Hitlera niekłamanym i szczerym szacunkiem, wybijała się wówczas na lidera środkowo – wschodniej Europy. Führer, wbrew swoim teoriom rasowym, uważał Polaków za waleczny, dzielny i, co najistotniejsze, zdecydowanie antysowiecki naród. Choć oczywiście nie zamierzał traktować II Rzeczpospolitej jak równorzędnego partnera, to strategiczne położenie i niezła armia czyniły z Polski ważne ogniwo antybolszewickiej krucjaty.
Nieco później, jakby w reakcji na bieg wydarzeń, w orbicie zainteresowań Hitlera, znalazła się Japonia, która z dość klarownych przyczyn geopolitycznych była aliantem niezwykle cennym, ponadto słynącym ze swej, nie tyle antysowieckiej, co po prostu antyrosyjskiej polityki i owianym sławą wielkiego zwycięstwa pod Cuszimą. I jak pokazała historia nawet uprzedzenia rasowe nie przeszkodziły Führerowi w zbliżeniu ze wschodzącą potęgą Dalekiego Wschodu.
Węgry, Rumunia, Finlandia… Lista mniejszych państw, potencjalnie mogących walczyć u boku Hitlera była długa. Pół Europy miało stanąć nad zachodnią granicą ZSRS i raz na zawsze zakończyć żywot komunizmu. Co sprawiło zatem, że tak dogłębnie przemyślany i zakrojony na szeroką skalę plan zakończył się fiaskiem?
c.d.n.
Autor: Patryk Halczak