Judas Priest długo kazali czekać swoim fanom na następcę albumu Nostradamus wydanego w 2008 roku. W międzyczasie zagrali pożegnalną trasę koncertową, która ostatecznie nie okazała się wcale ostatnią okazją do zobaczenia Brytyjczyków na scenie, ponieważ już są planowane koncerty promujące ich nowe dzieło – Redeemer Of Souls, które niestety nie wnosi nic nowego do dyskografii Brytyjczyków.
W ekipie Judas Priest w ostatnich latach nastąpiła poważna zmiana, która niewątpliwie wpłynęła na jakość muzyki zawartej na Redeemer Of Souls. Wieloletniego gitarzystę zespołu i zarazem współautora piosenek, K. K. Downinga – który jak sam określił w oświadczeniu, odszedł z powodu nieporozumień w zespole – zastąpił młody Richie Faulkner. Niestety jest to zmiana na gorsze. Duet Faulkner/Glenn Tipton, to już nie to samo, co wcześniejsza klasyczna konfiguracja w postaci Downing/Tipton. Inna sprawa, że brzmienie gitar jest jakieś dziwne na tym albumie. Nie słychać odpowiedniej mocy instrumentów, są jakby przytłumione, schowane gdzieś w miksie. Może to właśnie powoduje moją niechęć do pracy gitarzystów? Mówiąc krótko – rozczarowanie; no, ale nie uprzedzajmy faktów…
Czytaj także: Nim wróci wiosna... - Stworz - \"Cóż po żyznych ziemiach...\" [recenzja]
Skupmy się na muzyce, która w swojej konstrukcji jest klasycznym Judas Priest. Brakuje tu eksperymentów, które mogliśmy usłyszeć na poprzedniku Redeemer Of Souls. Muzycy nie wymyślają prochu i grają swoje odwołując się stylistycznie aż nadto do swoich sztandarowych albumów, jak: British Steel, Screaming For Venegance czy Painkiller. Śmiało można postawić nowy krążek obok tych dzieł, ale z zastrzeżeniem, że jest to taki młodszy brat, który zdecydowanie jest najmniej uzdolniony z rodzeństwa.
Ktoś może uznać, że przesadzam, ale ja się będę uparcie trzymał swojego zdania. Otwierający krążek Dragonaut doskonale wkomponowałby się w Screaming For Venegace, tylko że tam byłby wypełniaczem. Utwór tytułowy spokojnie mógłby się znaleźć na albumie Painkiller, podobnie jak następny na trackliście Halls of Valhalla, który konstrukcją przypomina otwierającą piosenkę ze wspomnianego już Painkillera. Sword of Damocles utrzymany w wolniejszym tempie, z fajnymi partiami gitarzystów i melodyjnym, różnorodnym śpiewem Halforda powoduje, że na szczęście Judasi nie planują przez cały album popełniać autoplagiatu.
Tezę tę potwierdza March of The Damned. Klimatyczny kawałek, ze świetnym, kroczącym riffem i natchnioną, doskonale pasującą do tekstu partią wokalną Halforda. Down In Flames napędzany przez bas Iana Hilla przywraca na Reedemer of Souls trend lekkiego autocytowania, bo pobrzmiewają mi tutaj echa British Steel. Hell & Back przynosi nam bujanie, ciężar gitar, groove, ale i doskonały wokal Halforda. Zgrzytem w tym utworze są solówki gitar, które zagrano niechlujnie, jakby od niechcenia, byle szybciej – co jest bolączką większości solowych partii gitarzystów znajdujących się na płycie.
Cold Blooded i Metalizer nie wnoszą nic nowego do tego albumu. Coś czuję, że są klasycznymi wypełniaczami, chociaż ten drugi daje się pokazać jako kolejny popis Halforda. Warto wspomnieć więcej niż parę słów o wokaliście Judas Priest, który pokazał się na Redeemer of Souls ze świetnej strony. Potrafi on potężnie krzyknąć, ale i zaśpiewać melodyjnie, momentami wręcz teatralnie. Nic tylko pozazdrościć formy, temu – jakby nie było – sześćdziesięciotrzyletniemu wokaliście, który udowadnia, że dalej należy do ścisłej ekstraklasy metalowych krzykaczy i nieprędko zejdzie z tronu boga metalu.
Pod koniec płyty siada napięcie. Crossfire raczej nie stanie się klasykiem zespołu. Secrets of the Dead udowadnia, że teatralna stylistyka Nostrdamusa spodobała się muzykom i nie zamierzają w pełni jej porzucić, co udowadniają jeszcze w kolejnych utworach Battle Cry i Beginning of The End. W pierwszym z wymienionych niesamowite umiejętności wokalne Halforda wznoszą się po raz kolejny na wyżyny, a gitarzyści w końcu pokazują, że potrafią zagrać ciekawe solówki. Ostatni na płycie – Beginning of The End z akustycznymi partiami gitar, kojarzy się swoim klimatem jednoznacznie z poprzedniczką Redeemer of Souls. Jednak te utwory nie porywają, jak większość kompozycji zawartych na Reedemer of Souls.
Nie jest to płyta ani bardzo dobra, ani zła. Jest jedynie poprawna. Wygląda na to, że muzycy niestety bali się eksperymentów w stylu Nostradamusa. A szkoda, że nie poszli dalej tą drogą, tylko postawili na sprawdzone granie w swoim – niepowtarzalnym mimo wszystko – stylu. Ale to już było. Razi brzmienie. Stłumione gitary, perkusja wysunięta na pierwszy plan. Brzmienie niczym z lat osiemdziesiątych. Szkoda, bo Judasi potrafili tworzyć standardy brzmieniowe w przeszłości dla całej muzyki metalowej. Na wielki plus zasługuje forma wokalna Roba Halforda, której się poważnie obawiałem. A tu proszę, Rob potrafi krzyknąć jak za dawnych lat, albo potrafi zaskoczyć teatralnymi, wysublimowanymi partiami wokalnymi. Gitarzyści poza paroma riffami nie pokazują niczego wielkiego, spółka Tipton/Faulkner nie współpracuje należycie ze sobą. Wszystko to do kupy składa się na album Judas Priest, który jest jedynie taki sobie. Po prostu. Bogowie metalu nam podupadli.