Od kilku dni cały świat obserwuje zamieszki w Stanach Zjednoczonych. Pojawiają się najróżniejsze głosy popierające albo potępiające protesty, jedni oburzają się za dewastacje miast i rabunki prywatnych sklepów, inni popierają i usprawiedliwiają protestujących, ale niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, o jak bardzo istotnych – ze strategicznego punktu widzenia – sprawach świadczą bunty i problemy z przywracaniem porządku. Stany Zjednoczone, na skutek spontanicznego (jak się wydaje) wybuchu gniewu po śmierci George’a Floyda, zostały zmuszone wyprowadzić gwardię narodową. W ulicznych walkach zginęło kilkanaście osób, a straty materialne liczą dziesiątki milionów dolarów. Wystarczył niewielki incydent przekroczenia uprawnień przez policjanta, by globalne mocarstwo postanowiło ściągnąć do stolicy regularną armię, a prezydent był przymuszony do ukrywania się.
Przy okazji zamieszek ludzie w dotkniętych chaosem regionach zjednoczyli się, aby bronić swojego majątku albo protestować w grupach o składzie definiowanym bardziej rasowo, niż ideologicznie. Osobno stanęli biali Amerykanie, osobno czarnoskórzy, Azjaci zaczęli we własnym zakresie bronić swoich dzielnic… i nawet Latynosi, razem z częścią Indian uformowali własne jednostki „Latin Kings”. Wszyscy uzbrojeni i gotowi do zbrojnej walki o swoje racje. Na ten moment Ameryka trzyma się mocno i nic nie wskazuje na to, by miała zacząć się sypać, ale szwy narodowościowe i rasowe są w niej coraz bardziej widoczne. A po takich szwach w historii rozrywano ciała wielkich imperiów – Austro-Węgry, Związek Sowiecki czy Imperium Brytyjskie upadły właśnie przez to, że ich mieszkańcy podzieleni na narodowe czy rasowe stronnictwa przestali współpracować z politycznym centrum i ze sobą nawzajem.
Kilka dni temu wystarczała maleńka iskra, której pojawienie się można było jak najbardziej przewidzieć: w 300-milionowym kraju co jakiś czas po prostu dochodzi do przekroczenia uprawnień policji. Jest to zwykły efekt skali – co kilka lat któremuś z tysięcy policjantów puszczają nerwy i ginie niewinny człowiek.
Gdyby zewnętrzne mocarstwa, jawnie dążące do przejęcia światowej dominacji, zdecydowały się na wywołanie takiej iskry i rozdmuchanie płomienia gniewu społecznego, mogłyby zmusić Amerykanów do walki na własnym terytorium. Wojna Hybrydowa, spędzająca sen z powiek zachodnich generałów, byłaby najprawdopodobniej skuteczna także przeciwko Stanom Zjednoczonych. Wystarczyłoby wysłać odpowiednią ilość fake newsów, kilkuset wyszkolonych agentów i zasiać chaos w administracji i dowództwie przez cyberataki, żeby zmusić Amerykę do walki „u siebie”.
A jeśli USArmed Forces walczyłyby na przedmieściach Nowego Jorku czy Bostonu, nikt nie myślałby o tak dalekich rubieżach dominacji, jak Tajpej, Bukareszt lub nawet Warszawa. A scenariusz, chociaż czarny, nie jest aż tak abstrakcyjny, jak byśmy chcieli. I może się ziścić – tak, jak po przemianach na Ukrainie ziściła się konwencjonalna wojna w Europie…
Autor: Rafał Kulicki