Terry Brooks po wydaniu „Miecza Shannary”, w 1977 roku, stał się z miejsca klasykiem high fantasy, a sam cykl „Shannara” rozrósł się na stan dzisiejszy do 25 książek, co robi wrażenie. Debiut Brooksa został okrzyknięty bestsellerem, chociaż ogromne podobieństwo do trylogii Tolkiena już od początku było przyczynkiem do krytyki. Zabrałem się za książkę z cichą nadzieją, że oto przede mną pozycja z najwyższej półki i będzie czym się ekscytować. Pisząc te słowa czuję głównie rozgoryczenie.
Mam ogromną potrzebę powiedzenia prosto z mostu – lektura książki Brooksa nie należała do najłatwiejszych, a tym samym do najprzyjemniejszych. I nie dlatego, że powieść jest napisana skomplikowanym, wymagającym skupienia językiem, nie porusza też trudnych problemów, które wymuszają refleksje u czytelnika. Wręcz przeciwnie: momentami odniosłem wrażenie, że „Miecz Shannary” jest napisany prostym językiem, wręcz prymitywnym, kierowanym do mało ambitnych czytelników. Jest nudno, bez polotu, zabrakło mi chociażby odrobiny humoru. Brooks niestety nie ma nic w sobie z pisarza-czarodzieja, który oczarowuje czytelnika każdym zdaniem, wciąga go w opowieść i bawi słowem, sprawiając że nie można oczu od tekstu oderwać. Z bólem muszę przyznać, że nie mogłem wysiedzieć przy książce dłużej niż godzinę, bo miałem już dość nijakiego języka i bujałem w obłokach, myśląc o sprawach przyziemnych (a powinno być na odwrót!).
Samo uniwersum, fundamentalne przecież w high fantasy, jest potraktowane po macoszemu – wiemy, że istnieją cztery krainy, że mieszkają tam różne ludy (standardowo są to elfy, ludzie, krasnoludy, gnomy, trolle… tylko orków brak). Po czym Brooks pozostawia czytelnika z tym szkicem, nic sobie nie robiąc z tego, że może on się w tym wszystkim zwyczajnie pogubić, nie rozumieć zasad panujących w świecie przedstawionym. Zabrakło mi otoczki, która pozwoliłaby mi się wczuć w klimat opowiadanej historii, „wejść” w świat czterech krain. W rezultacie nawet nie wiem, jak dokładnie w cyklu Shannary wyglądają krasnoludy czy elfy, nie mówiąc już o ich zwyczajach i historii. Jest to fatalnie odrobiona lekcja z Tolkiena, panie Brooks! Kolejny zarzut kieruję w stronę bezbarwnych postaci, które bardzo szybko stały się dla mnie paradoksalnie mało istotne – były one tak mdłe, że nawet nie umiałem użyć imaginacji, aby je ujrzeć w głowie, a wyobraźnię mam aż nazbyt wybujałą. Ich los był mi obojętny, żadnej z postaci nie kibicowałem, żadnej nie życzyłem marnego losu. Są one jak wycięte z papieru, bezceremonialnie zwijane w kulkę i wyrzucane w momencie, gdy przestaną już być potrzebne autorowi do snucia opowieści.
Fabularnie „Miecz Shannary” radzi sobie lepiej, chociaż początek jest tak sztampowy, że aż zęby bolą. Proszę sobie wyobrazić, że główną postacią jest sierota, która okazuje się być jedynym potomkiem królewskiego rodu; co więcej, jest on jedyną osobą, która może powstrzymać nadchodzące zło w postaci Lorda Warlocka, który chce zniszczyć cały świat. Jakby tego było mało, może on to uczynić tylko i wyłącznie poprzez użycie magicznego artefaktu (tytułowy Miecz Shannary), który został kiedyś powołany do istnienia właśnie po to, aby plugawego niegodziwca wysłać gdzie pieprz rośnie i raki zimują. Czyż to nie brzmi znajomo? Schemat oklepany jak czterokołowiec po stłuczce. Taka historia może zrobiłaby na mnie wrażenie w wieku młodzieńczym, ale obecnie jedynie prychnąłem sardonicznym śmiechem. She Ohmsford zostaje postawiony przed zadaniem niemal niewykonalnym (tak jak i Frodo), a jego zachowanie sprawia wrażenie raczej przypadkowego niż zamierzonego parcia do wypełnienia swego przeznaczenia. Na szczęście dalej jest już ciekawiej, a głównym atutem Terry’ego Brooksa jest zgrabne prowadzenie akcji, jej stopniowe przyspieszanie i częste fabularne twisty, wywodzące się z kapryśnych kolei losu. To mi się w książce podobało i doceniam, że mimo początkowych obaw autorowi udało się zbić mnie z pantałyku niejeden raz. Ze zmiennym szczęściem autor snuje momentami do złudzenia podobne wydarzenia jak we „Władcy Pierścieni” (zawiązanie drużyny, podróż przez cały znany świat – to tylko początek listy zapożyczeń). W efekcie wychodzi z tego zgrabna opowieść, która ma zadatki na kontynuację (oraz serial, który wiadomo że powstaje).
Problem w tym, że często odnosiłem wrażenie, iż Brooks traktuje mnie jak niesfornego dzieciaka, który z pewnością sam z siebie nie wyłowi z powieści tego, co najważniejsze. Momentami autor stosuje wręcz irytujące zagrania, zwracając uwagę czytelnika na elementy zagadkowe i tajemnicze. Często używał zwrotu, który doprowadzał mnie do szewskiej pasji, a miał on mniej więcej taką konstrukcję: „X był przekonany, że postać Y skrywa w sobie jakąś tajemnicę, która ma jakiś związek z nim/postacią Z/Mieczem Shannary”. Powtarzane jak mantra, miało skutek przeciwny od zamierzonego: przez to zbyt szybko domyślałem się tego, co autor chciał zachować na – zapewne – moment kulminacyjny. Zamiast zareagować „ale numer!”, mówiłem „no wreszcie, ile można było…” – wszystko było dla mnie jasne już dużo wcześniej, nie mówiąc już o niebotycznej złości, gdy po raz kolejny byłem traktowany jak idiota, który nie połączy sam prostych faktów.
Moja w dużej mierze negatywna ocena „Miecza Shannary” bierze się nie tylko z tego, że jestem wybredny, ale również z przeświadczenia, że książka, która w pewien sposób stała się sztandarowym utworem literackim swojego gatunku, powinna być rzeczywiście pozycją wyjątkową, wciągającą i godną polecenia fanom zabawy magią i machania mieczem. Stylistycznie nie jest to książka pod żadnym kątem wybitna, olśniewająca i godna miana literackiego przeboju. Świat przedstawiony jest zatrważająco słabo zarysowany i dzięki tej książce zrozumiałem, jak trudno jest napisać dobre high fantasy, gdzie trzeba zbudować świat od dosłownych podstaw. Że się da, udowodnili to Tolkien, Pratchett, a z naszego podwórka między innymi Sapkowski i Grzędowicz. Jednocześnie autor parę razy udowodnił, że posiada umiejętności do opowiadania dynamicznej fabuły, która może być przyjemna. Pozostaje mi wierzyć, że Terry Brooks wraz z rozwojem cyklu dopracowywał swoje uniwersum i tylko dzięki temu nie pozwalam sobie na całkowite skreślenie kolejnych książek Brooksa z listy „do przeczytania”.
Nie ośmielam się ocenić, czy w momencie publikacji pod koniec lat siedemdziesiątych książka ta była faktycznym objawieniem – mogę za to powiedzieć, że dzisiaj nie prezentuje sobą niczego rewelacyjnego, co by powodowało, że książka Brooksa moim zdaniem powinna była się znaleźć w kanonie fantastyki. To mało skomplikowane czytadło, które co mniej wybrednych może zadowolić, jednak osobom poszukującym literackiej uczty wyda się pozycją z wieloma brakami i niedociągnięciami. Potencjał powieści został zaprzepaszczony przez wiele szkolnych błędów, które odbierały mi przyjemność z lektury. Terry Brooks chciał podążać śladami Tolkiena, jednak zbyt wiele brakuje mu do tego, żeby wzejść na ten sam poziom. Książka rozczarowuje tym bardziej, że wykorzystuje zbyt dużo motywów, które sprawdziły się w arcydziele, jakim jest „Władca Pierścieni”, tu jednak zabrakło im otoczki, która sprawiłaby, że lektura „Miecza Shannary” byłaby czystą przyjemnością. Osobiście zawiodłem się i liczyłem na trochę więcej od człowieka, który został okrzyknięty klasykiem high fantasy.
Fot.: replika.eu