Współczesna rodzima literatura ma to do siebie, że czasem potrafi zaskoczyć. Podchodziłam do Skaz ostrożnie, nie oczekując od nich zbyt wiele – ot, jeżeli marnować już czas na rozrywkę, to najlepiej wszak na czytanie. Jakże miłym zaskoczeniem było uczucie żalu, kiedy żegnałam się z tą historią, przewracając ostatnią kartę powieści. Ale po kolei. Jest rok 1973, młody, ambitny Justus popełniając zbrodnię na swym chlebodawcy, zdobywa rękę jego córki, pięknej Emmy Brandt, a tym samym i cały majątek. Tak oto zaczyna się historia rodu Hollenbach, kupców z Danzing.
Już po lekturze kilku pierwszych strona widać zacięcie autorki w kierunku dobrego kryminału, aczkolwiek Skazy wyłamały się z hołubionego przez Żukowską gatunku, by pójść całkiem inną – nową – drogą. Dlatego z morderstwem mamy do czynienia tylko u progu powieści, zaś sama fabuła jedynie od czasu do czasu cofa nas do grzechów protoplasty rodu – przypominając tym nieco Wigilijną Opowieść. Tak więc Hollenbachów poznajemy przez retrospekcję ostatniej przedstawicielki rodu, Katariny Hollenbach-Winckler, która w czasach już nam współczesnych powraca do rodzinnego miasta na pogrzeb matki. Stąpając po własnych śladach sprzed trzydziestu lat, usiłuje ona zmierzyć się z niedopowiedzeniami i przemilczanymi tajemnicami swojej rodziny. Zatarte gdzieś wspomnienia i odnalezione tropy czynią niemałe spustoszenie w życiu Katariny. Ona sama mimo bólu, który wiąże się z rozpamiętywaniem przeszłości, stara się złożyć w całość historię rodziny pogrzebaną gdzieś w 1939 roku. Dzięki wytrwałości Katariny współczesność na kartach książki zaczyna się rozmywać, a na jej miejsce wyrasta w całej okazałości Wolne Miasto Gdańsk – Heimat rodu Hollenbach.
Do teraz zastanawiam się, która z historii opisanych w książce – a poznajemy dzieje całej rodziny – jest tą najważniejszą, najbardziej poruszającą. Z oczywistych względów należałoby wymienić losy Joanny Hollenbach – babki Katariny – ale dużo bardziej od historii pojedynczego bohatera czy też całej familii, urzekła mnie opowieść o Gdańsku. Miasto w książce Żukowskiej to nie tylko pusty zbiór przecinających się ulic. To dopracowany, wypieszczony obraz. Niczym idealna akwarela odtwarzająca nie tylko wygląd samego miasta, ale również panujący wówczas w nim klimat. To poranna mgła, prawdziwie londyńska, w której ginęły spadziste dachy kamienic. To maszty żaglowców i unoszący się leniwie dym z kominów parowców w ich tle. Tak właśnie wyglądało miasto, w którym młoda córka kupca mogła zakochać się w biednym Polaku o niezwykłych błękitnych oczach. I chociaż o miłości mówi się, że napisano i powiedziano już wszystko, to jednak dopóki dwoje ludzi odkrywa w sobie miłość, dopóty zawsze będzie to ich własna niepowtarzalna historia. Skazy jednakże nie są lekturą dla pensjonarek oczekujących hollywoodzkich happy endów. Ktoś, kto nastawia się na kolejną wersję Romea i Julii, zdecydowanie może przez książkę nie przebrnąć. Wszak zanurzamy się w historię wielopokoleniowej rodziny, a tutaj, jak w każdej, pełno mrocznych sekretów.
Autorka napisała bardzo mądrą książkę o życiu, udowadniając w niej, że miłość spotyka się czasem w drodze do domu, a czasem traci ją w jego czterech ścianach. Nie jest jednak ważne to, kiedy i jak miłość przychodzi, czy odchodzi, ale jak idziemy przez życie. Czy jesteśmy na tyle odważni, aby żyć wedle siebie, czy też pozwalamy decydować o nas innym? Czy dajemy uwodzić się złudnym ideologiom, czy spędzamy życie w za ciasnych gorsetach etykiety? Czy kiedy coś tracimy, mamy siłę się podnieść? Każdy dzień to nowy początek. Przybywa nam tylko tytułowych skaz, ale ciągle się ucząc, stajemy się silniejszymi. Żukowska w tej książce świetnie o tym przypomina.
Fot: proszynski.pl