Gdy zacząłem czytać „Pobojowisko” Michaela Crummeya nie spodziewałem się, że przy zakończeniu książki będę odczuwał aż taki smutek i dojmujące współczucie wobec głównych bohaterów powieści. Wiedziałem, że jest to książka o nieszczęśliwej miłości i wszelkich trudach z nią związanych, ale nie wziąłem pod uwagę, że Crummey przy użyciu pozornie drobnych elementów układanki może zbudować tak przytłaczający obraz ludzkiego cierpienia. Czasami nie trzeba mówić wiele, by wywołać falę emocji.
Takie jest właśnie „Pobojowisko” – robi z czytelnikiem tytułowe przemeblowanie duszy i pozostawia ją w nieładzie. Ja powoli zbieram się do kupy, choć wiem że nie będzie łatwo. Wciąż po głowie obijają mi się myśli powiązane z lekturą tej wyjątkowej książki. Crummey aż nazbyt wyraziście pokazał powoli załamujące się ludzkie marzenia i plany, więc szybko dałem się porwać trudnej do przełknięcia lekcji życia, jaką dał mi Kanadyjczyk (a dokładnie Nowofundlandczyk). Jestem mu za to wdzięczny, bo takie książki jak „Pobojowisko” to literatura, którą bardzo sobie cenię – literatura chwytająca człowieka w swoje szpony i bezczelnie wyżymająca go z głęboko ukrytych lęków i pragnień.
Historia zaczyna się w roku 1940 banalnie – dwójka młodych ludzi, Wish Furey i Sadie Parsons, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Dziewczyna jest uparta, pewna siebie i niekiedy wręcz zachowuje się jak dorosła, natomiast chłopak stale kręci się wokół niej, choć zdaje sobie sprawę z niechęci ze strony jej rodziców. Komplikacje pojawiają się już na samym początku: Parsonsowie są protestantami mieszkającymi w rybackiej wiosce Cove w Nowej Fundlandii, natomiast Wish Furey jest pomocnikiem w kinie objeżdżającym kraj, a jego katolickie wyznanie niweczy wszelkie nadzieje na przyjazne stosunki z mieszkańcami. W powieści nie ma więc czasu na sielankową opowieść o ekscytującej miłości, która przepełnia zakochanych. Są tylko urywki, gdy Wish i Sadie mogą sobie pozwolić na cieszenie się chwilą, na drobne gesty oddania, które na tak długo zapadną im w pamięci. Mimo to kwitnąca miłość daje o sobie znać na tyle, że młodzi nic sobie nie robią z animozji starych i dążą do tego, aby być razem. Wraz z narastaniem konfliktu między przyjezdnym katolikiem a tutejszymi, czytelnik nabiera przekonania, że to się nie może skończyć dobrze. I tak jest w istocie, Wish i Sadie nagle tracą ze sobą kontakt w tajemniczych okolicznościach, chociaż wciąż darzą się żywym i szczerym uczuciem. Próby ponownego połączenia się schodzą na niczym i następuje jakże smutna konstatacja, że nawet największa miłość może nam umknąć sprzed nosa.
Jednocześnie Michael Crummey przenosi akcję do działań wojennych na Pacyfiku i walce aliantów z Japończykami. Wydarzenia dziejące się na linii frontu mają ogromne znaczenie dla fabuły, jednak wielce nieuczciwie byłoby z mojej strony mówić o nich więcej, gdyż mogę w ten sposób zepsuć przyjemność z lektury. Tym bardziej, że sam autor poradził sobie z opowieścią po mistrzowsku. Siła przekazu polega na niezwykle drobiazgowej analizie ludzkich uczuć, a także na wiarygodnym zbudowaniu świata przedstawionego, który autorowi jest tak bliski. Znajomość Nowej Fundlandii i jej obyczajów procentuje i przed moimi oczami ukazał się surowy skrawek ziemi, gdzie tradycja jest ważniejsza od ludzkich pragnień.
„Pobojowisko” wraz z rozwojem narracji wprawia czytelnika w coraz większe strapienie. Sam czułem się tak wiele razy, gdy Crummey skutecznie i z konsekwencją młota pneumatycznego dokopywał mi się tam, gdzie spoczywa mnóstwo zatrważających myśli. Przede wszystkim autor zwraca uwagę na detale i szczegóły, na te małe czyny i słowa, które potrafią w konsekwencji pokierować naszym życiem. Gdy Wish zaczął wyliczać, jakie drobne fakty z jego życia sprawiły, że znajduje się w swoim obecnym położeniu, gdy stwierdzał ile by dał, żeby postawić krok w innym kierunku – nie mogłem się powstrzymać, aby samemu przemyśleć, jak błahe – wydawałoby się – uczynki wpływają na ludzki los, także i mój. Doprowadziło mnie to do niepokojącego podejrzenia, że wiele dzieje się wbrew naszym oczekiwaniom i czasami bywamy bezsilni wobec otaczającej nas rzeczywistości – tak jak Wish i Sadie, którzy musieli nauczyć się żyć w świecie, który ich oszukał; poprowadził ich drogą, którą oni nie chcieli podążać.
Gdy zdałem sobie sprawę, ile ładunku brutalnie prawdziwych myśli niesie ze sobą „Pobojowisko”, nie mogłem się od niej oderwać wiedząc jednocześnie, że nie będzie to podróż łatwa i przyjemna. Crummey dużo grzebie w podstawach ludzkiej natury: w najprostszym poszukiwaniu szczęścia, którym niewątpliwie jest miłość, i w tym jak trudno jest poradzić sobie ze świadomością, że taka miłość jest już stracona. „Pobojowisko” to świadectwo na to, że o szczęście należy walczyć z całych sił, bo los sam nam go nie poda na srebrnej tacy; wręcz przeciwnie, los jest niczym chochlik, który z radością chichocze, gdy pozostawiamy mu wolną rękę do działania. Książka jest jednocześnie przestrogą, jak łatwo można takie szczęście bezpowrotnie zgubić. Jak próba wyplenienia z siebie silnych uczuć metodą spalonej ziemi pozostawia po sobie jedynie zgliszcza, które bynajmniej nie znikają, a przypominają o dewastacyjnej sile przeszłości, która nie zamiera, lecz wciąż w nas mimo wszystko tkwi. Gdy Wish i Sadie decydują się na zwiedzenie własnych pobojowisk, własnych zgliszcz, widzą jak wiele utracili i jak wielkie popełnili błędy w życiu. Niezwykle smutny obraz dopełnia świadomość, że żadne z nich nie może już cofnąć czasu i zmienić biegu wydarzeń. „Pobojowisko” pozostawiło mnie zdruzgotanego, gdyż uświadomiłem sobie jak boleśnie prawdziwy płynie morał z tej historii – masz tylko to, co wyrwiesz światu gołymi rękoma.
Szczerze polecam „Pobojowisko” Michaela Crummeya osobom, które poszukują w literaturze grzebania we własnej duszy. Zachęcam do przeczytania tej książki także z wielu prozaicznych powodów: jest to książka bardzo dobrze napisana i skonstruowana, którą czyta się z zapartym tchem. A przede wszystkim jest to książka niebywale uniwersalna, gdzie każdy z raną w sercu może znaleźć alegorię do swojego własnego pobojowiska.
Fot.: wiatrodmorza.com