W Niemczech znalazłem się w lipcu 1989 roku. Jako emigrant polityczny, pierwsze 3 lata spędziłem w obozach dla uchodźców. Klimat i atmosfera panująca w tych miejscach niejednego zahartowałaby niczym stal. – pisze w felietonie dla wMeritum.pl Wojciech Pomorski, ojciec dwóch germanizowanych od 10lat dziewczynek.
Wyjechałem do Niemiec w 1989 roku ze względow politycznych. Zostawiłem za sobą beztroskie lata młodości spędzone w rodzinnym Bytowie na Kaszubach (Pomorskie) i jako 19 latek zaczałem zupełnie nowe, samodzielne i niełatwe życie. Inna kultura, inny język, zostałem rzucony na przysłowiową „głęboką wodę”. Mój ojciec działał w solidarnościowym podziemniu przez co moja rodzina była w różnoraki sposób szykanowana, a ojciec internowany. Wielokrotnie miewaliśmy w domu rewizje o czym dowiedziałem się po latach z akt IPN–u, a każdy nasz ruch był dokładnie śledzony i notowany, dzięki czemu wiedzieli gdzie jestem, czy kiedy mam przerwę w szkole i kiedy można wejść przeszukać mieszkanie w celu znalezienia „niepożądanych materiałów” czy niepodległościowych antykomunistycznych ulotek. Nauczyciele stwarzali mi problemy w szkole, gdyż jako jedyny w klasie miałem odwagę i wiedzę (!) aby opowiadać o Katyniu, czy o wojnie polsko-sowieckiej 1920 roku, co w tamtych czasach było bardzo źle widziane. Wielokrotnie zrywali mi z piersi polskiego orzełka z koroną, którego od aresztowania ojca w dniu 13 grudnia 1981 roku nosiłem i wyrzucali z klasy aż…”spokornieję i dostosuję sie do ogółu”. Tak się jednak nie stało. Wychowałem się w duchu walki o to co prawe i słuszne i nie mogłem się tego zaprzeć. Postanowiłem wyjechać z kraju na jakiś czas i spokojnie bez szykan ze strony nauczycieli i innych wyrobników PRL-u zrobić maturę i studia. W dniu wyjazdu z Polski, nie sądziłem jednak, że moja prawdziwa i wytężona walka dopiero nadejdzie, iż bedę zmuszony walczyć na obcej ziemi o godność i honor nie tylko swoją ale i wielu dyskryminowanych Polaków, którzy nieustannie zwracają się z prośbą o pomoc do Polskiego Stowarzyszenia, które prowadzę i o to co w moim życiu najważniejsze – o ukochane córeczki, z którymi zabroniono mi rozmawiać po polsku. Właśnie od tego wszystko się zaczęło.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
W Niemczech znalazłem się w lipcu 1989 roku. Jako emigrant polityczny, pierwsze 3 lata spędziłem w obozach dla uchodźców. Klimat i atmosfera panująca w tych miejscach niejednego zahartowałaby niczym stal. Tak też stało się i ze mną. Było wiele trudnych sytuacji, z którymi trzeba było się zmierzyć i sobie poradzić ucząc się jednocześnie języka kraju, w którym przyszło mi żyć. Nie załamałem się jednak, robiłem co w mojej mocy, aby przez to przebrnąć i odnaleźć się w tamtej kompletnie innej od dotychczas mi znanej rzeczywistości. Po takiej „szkole przetrwania” przyjechałem na krótko do Polski, po czym znów wróciłem do Niemiec i zapisałem się do szkoły pielęgniarskiej. Następnym krokiem było zrobienie matury. W tej właśnie szkole poznałem moją przyszłą żonę. Była cichą, spokojną, skrytą w sobie, dobrze zbudowaną i ładną blondynką. Spodobaliśmy się sobie wzajemnie i po 3 latach wzięliśmy ślub. Nie zwracałem uwagi na uprzedzenia, że ona jest Niemką. Przecież tamte czasy już dawno minęły, myślałem, i nie ma sensu odgrzebywać ciemnych kart naszej historii i przenosić je na naszą miłość. Jesteśmy nowym pokoleniem i nas to nie dotyczy. Pamiętałem i miałem w pamięci wielkoduszne słowa polskich biskupów do Niemców „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Myślałem, że Niemcy to już zupełnie normalny naród i kraj. Nie do końca jednak miałem rację…
Z naszego małżeństwa urodziły się 2 córki Justyna Maria i Iwona-Polonia. Wydawało się, że wszystko dobrze się układa. Żona nauczyła się niełatwego przecież dla obcokrajowców języka polskiego, jednak jej niemiecka rodzina uprzedzona, a nawet powiedziałbym pałająca nienawiścią do Polaków, zaczęła otwarcie i coraz natarczywiej buntować ją przeciwko mnie. Dopiero po ślubie dowiedziałem się, że trzej bracia babki mojej żony służyli w SS i zginęli w Polsce, dlatego wszystko co polskie mieli w głębokiej pogardzie i nienawiści. Mnie też wiele razy dali odczuć, że Polak to ktoś gorszy, godny pogardy, a oni – Niemcy, to rasa panów. Bolesnej lekcji historii doświadczyłem w swoim domu na własnej skórze. Ich destrukcyjne działania, dosięgały także moich dzieci. Studiowałem zaocznie, więc czasem nie było mnie w domu, a po powrocie zauważałem poważne zmiany w zachowaniu żony i dzieci. Przez jej usta przemawiali teściowie, a dzieci ze strachem szeptały między sobą po polsku, bo „babcia i dziadek krzyczą na nie, aby nigdy więcej nie używały tego języka”. Rozmawiałem wielokrotnie z żoną na ten temat, lecz ona uspakajała mnie, że ma wszystko pod kontrolą. Zerwała nawet na jakiś czas kontakt z rodziną, lecz ja – dziś tego żałuję – „idealista”, z powrotem go odnowiłem, bo chciałem, aby ona miała kontakt z rodzicami, a dzieci miały dziadków. I to był mój błąd. Niedługo potem żona znów była pod ich wpływem do tego stopnia, że 9 lipca 2003 roku gdy wróciłem z zakupów do domu, nie zastałem w nim nikogo. Na ziemi leżały porozrzucane puste kartony po ubrankach dla dzieci i obrączka ślubna. W jej rodzinie były już dwa rozwody: jej babki, matki i teraz miał być jej rozwód, z resztą wielokrotnie przepowiedziany jej przez mamę. Moje córeczki miały wtedy 6 lat i 3,5 roku.
„Z fachowo pedagogicznego punktu widzenia nie leży w interesie dzieci, aby podczas spotkań ze swoim ojcem posługiwały się językiem polskim. Jedynie promowanie języka niemieckiego jest dla dzieci korzystne, gdyż w tym kraju wzrastają, tu chodzą i tu będą chodzić do szkół”.
W stosunku do rodzin islamskich, niemieckie i austriackie Jugendamty wykazują dalece idącą „powściągliwość”. Mają świadomość tego, że w przypadku odseparowania od rodziny i zgermanizowania dziecka z rodziny islamskiej, dostali by za to zwyczajnie nóż w brzuch. O nas Polaków nikt nie walczy. Polski rząd się za nami nie ujmuje. MSZ Sikorskiego w myśl tego co twierdzi premier Tusk nie ma zamiaru nadszarpywać rzekomo „najlepszych od dziesięcioleci stosunków polsko–niemieckich”. Na konsulaty i ambasady RP podległe Sikorskiemu w walce o masowo odbierane polskim rodzicom dzieci nie mamy co liczyć. Oni wolą popijać szampana na rautach dla swoich starannie dobranych statystów i wznosić toasty za polsko-niemiecką „przyjaźń”. Tylko, że my Polacy, tu na emigracji, wiemy jak ta „przyjaźń” i współpraca wygląda. Nie nawołuję tutaj do wrogości w stosunku do Niemców lub Austriaków, gdyż w naszym Stowarzyszeniu – Dyskryminacja.de – mamy wielu zaprzyjaźnionych Niemców – w tym byłego pracownika Jugendamtu, który z etycznych względów zaprzestał pracy w tej organizacji, gdyż widział rażącą dyskryminację i szykanowanie obcokrajowców i bezprawne odbieranie im dzieci. Apeluję tylko aby polski rząd zaprzestał tak żenującej i służalczej postawy wobec Niemiec i Austrii oraz wreszcie jasno wstawił się za germanizowanymi na oczach Europy w XXI wieku polskimi dziećmi.
Jugendamty w/g statystyk odbierają rocznie 40 000 dzieci i operują budżetem ok. 25 miliardów euro. Nasze Stowarzyszenie nie jest dotowane przez aktualny polski rząd. Otrzymaliśmy jedynie dość istotne wsparcie finansowe w 2007 roku, za rządu PiS-u, gdy Ministrem Spraw Zagranicznych była Pani Anna Fotyga. Od czasu przejęcia władzy w Polsce przez ekipę Tuska w 2008 roku utrzymujemy się jedynie ze skromnych składek członkowskich i datków ludzi dobrej woli, a koszty procesów sądowych i potrzeby zgłaszających się do nas o pomoc ludzi są ogromne. Jeden rachunek od adwokata, czy za tzw. opinię biegłych może wynieść nawet kilka tysięcy euro. Czasem rodzice rezygnują, zwyczajnie się poddają, bo nie są w stanie udźwignąć tego emocjonalnego i finansowego ciężaru. Na szczęście w naszym Stowarzyszeniu mamy wielu wspaniałych, wykwalifikowanych i zaangażowanych sercem ekspertów i specjalistów, dlatego bardzo dużo spraw udaje nam się zakończyć sukcesem i polskie dzieci zostają wyrwane ze szponów niemieckiego lub austriackiego Jugendamtu i wracają do swoich udręczonych walką rodziców. Dla tej chwili warto podjąć wszelkie starania i wysiłki, bo tego widoku nie da się porównać z żadnym innym. Łza się w oku kręci. Mam nadzieję, że w moich oczach też kiedyś zakręcą się łzy szczęścia, gdy doczekam tej chwili, że moje dwie ukochane dorosłe już prawie córeczki, zapukają któregoś dnia do drzwi mojego mieszkania albo dostanę smsa lub maila o treści: „Cześć tatuś, chętnie się z tobą spotkam, co ty na to?”. To będzie najszczęśliwszy dzień w moim życiu.