Po raz pierwszy w swoim życiu mogłem być w Warszawie 1 sierpnia i zobaczyć na własne oczy, jak mieszkańcy stolicy oddają hołd powstańcom. To, co przeżyłem, przeszło moje wszelkie oczekiwania. Tym bardziej żałuję, że bohaterów powstańczych walk wciągnięto w wir politycznej awantury.
Wykorzystując to, że wybierałem się do Wilna, by po raz kolejny odwiedzić mieszkającą tam rodzinę, na dwa dni zatrzymałem się w stolicy. Akurat były to dwa pierwsze dni sierpnia, miałem więc możliwość przyjrzeć się warszawiakom oddającym hołd bohaterom i poczuć jak całe miasto zamiera na minutę, gdy wybija godzina „W”. Atmosfery, jaka 1 sierpnia o 17 panuje na warszawskich ulicach, nie da się tak po prostu opisać słowami. By ją poczuć, i w jakimś sensie zrozumieć, trzeba samemu wyjść na ulicę. Najlepiej oczywiście w okolicy ronda im. Romana Dmowskiego. Kiedy około godziny 16 przechadzałem się ulicami stolicy, moim oczom ukazał się obrazek nie mniej rozrzewniający niż tłumy w centrum miasta oddające godzinę później hołd powstańcom. Zobaczyłem starszą kobietę, która w ze łzami w oczach stała przy miejscu upamiętniającym Grupę Bojową Krybar Armii Krajowej. Obraz ten był jednocześnie zatrważający i wzruszający. Wokół chodzący ludzie dumnie manifestujący pamięć o powstańcach, biało czerwone flagi w każdym miejscu, szum przejeżdżających samochodów – a w tym gwarze ciche łzy i niema, prawie niezauważalna rozpacz osoby, dla której prawdopodobnie coś się skończyło 72 lat temu…
Czytaj także: Wakacje w Godzinę W. - w „zamordowanym mieście”
Od jakiegoś czasu mam swój stosunek co do samego Powstania Warszawskiego: uważam, że to przede wszystkim olbrzymia tragedia zarówno dla miasta, jak i jego mieszkańców, a także niezwykle bolesny epizod w polskiej historii. Nie zapominam przy tym, że powstańcy wspaniale wykonali swój obowiązek i walczyli wręcz heroicznie. Jednak nie moje zdanie jest tu najważniejsze. W przeciwieństwie do tych, którzy obnoszą się ze swoim szacunkiem do powstańców, ja nie zamierzam wciągać ich w żadną „szopkę” polityczną. Co mam na myśli? Na pewno posunięcia Antoniego Macierewicza dotyczące treści tak zwanego apelu poległych. Nie boję się twierdzić, że to właśnie szef MON jest odpowiedzialny za to, że bohaterów wykorzystywano do nikczemnych celów i do zarzucania się argumentami w stylu „powstaniec uważa, że”. I nie przekona mnie żadne stwierdzenie pana Macierewicza, że to jakaś manipulacja niektórych mediów. Wszyscy doskonale wiemy, że minister przesadził i postawił powstańców w pewnym sensie pod murem – albo te nazwiska, albo bez asysty. Wiecie Państwo co jest najgorsze w tym wszystkim? Przy moich wielu zarzutach co do prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego, jestem przekonany, że nie życzyłby on sobie, by walcząc o odczytanie jego nazwiska w trakcie obchodów 72. rocznicy zrywu Warszawy, w taki sposób targać emocjami tych najważniejszych – uczestników tamtych wydarzeń. Świetnie to na łamach „Do Rzeczy” ujęła Kataryna w swoim felietonie pt. „I co teraz, durnie?”:
Można co prawda cieszyć się ze zwycięstwa nad powstańcami, udało się jakoś złamać opór części z nich i nazwisko Lecha Kaczyńskiego padnie, ale trudno sobie nie zadawać pytania choć takich pytań nie znoszę -czy sam Lech Kaczyński pozwoliłby sobie tak traktować powstańców z okazji ich święta. (…) Żaden polski polityk nie zrobił i już nie zrobi dla pamięci Powstania Warszawskiego tyle, ile zrobił Lech Kaczyński. I żaden polski polityk nie zrobił i już nie zrobi dla wbicia klina między PiS a powstańców tyle, ile już zrobił minister Macierewicz (…) Minister Macierewicz i jego klakierzy odnieśli więc swoje małe zwycięstwo nad powstańcami, ale jest to zwycięstwo pyrrusowe.
Rozpętała się burza – nagle prezydent Warszawy zaproponowała, by w apelu uwzględnić Władysława Bartoszewskiego. Potem znowu, wśród mediów sprzyjających PiS, cytowano powstańców, którzy byli za uwzględnieniem ofiar katastrofy smoleńskiej. Następnie pojawiły się grafiki z wypowiedziami powstańców krytycznie odnoszących się do posunięć Macierewicza i ogólnie Prawa i Sprawiedliwości. Jakby tego było mało – zarzucano się słowami powstańców, którzy byli za noszeniem biało-czerwonych opasek w celu upamiętnienia uczestników zrywu z 1944 roku, jak i tych, którzy twierdzili, że tego nie powinno się robić. Naprawdę warto? Warto wykorzystywać tych naszych bohaterów do tego, by, mówiąc kolokwialnie, „dokopać” drugiej stronie? Dla jasności – nie jestem przeciwko publikowaniu stanowisk powstańców. Wręcz przeciwnie – uważam, że to ich głos jest najważniejszy. Ale jeżeli ktoś sprowadza ich zdanie tylko do tego, by drugiej stronie udowodnić, że ten powstaniec uważa tak, więc to my mamy rację – to nazwać należy, krótko mówiąc, świństwem.
Nie róbmy z Powstania Warszawskiego żadnej wojenki na słowa i „mojsze” argumenty. Oddajmy hołd bohaterom i pamiętajmy o ofierze, jaką poniosła walcząca stolica. Dotyczy to wszystkich – zarówno zwolenników PiS, jak i oponentów tego ugrupowania. Będąc na rondzie Romana Dmowskiego o godzinie 17 poczułem, że tak do tego podchodzą zwykli obywatele. I to jest na szczęście budujące.
Źródło: Do Rzeczy
Fot. Krzysztof Mazur/wMeritum.pl