Wybory prezydenckie na Białorusi są uznawane za jedne z najważniejszych w postsowieckiej historii tego kraju. Urzędujący od 22 lat prezydent może ich nawet formalnie nie wygrać. Mimo, że nie tylko metodami administracyjnymi szkaluje opozycyjnych kandydatów, ale też straszy wojną w razie swojej klęski, jego poparcie spada. O ile fałszerstwa wyborcze wydają się prawdopodobne, to tym razem mogą wywołać falę protestów, a nawet wojnę hybrydową, podobną do tej na Ukrainie.
Wieloletni prezydent Białorusi (uważany często wręcz za niezależnego satrapę pod protekcją Rosji) od kilku tygodni jeździ po kraju i zagranicy i straszy. Próbuje pokazać przerażające skutki oddania władzy opozycjonistom bez doświadczenia politycznego (bo nie oszukujmy się, jeżeli ktoś nie akceptuje Łukaszenki, to ma małe szanse na rządzenie czymś większym od budżetu domowego na autorytarnej Białorusi). Straszy zwykłych obywateli, że czeka ich scenariusz „kolorowej rewolucji” i chaos podobny do tego na Ukrainie; straszy przedsiębiorców powrotem korupcji z lat 90’; straszy kołchoźników, że powróci bandycka prywatyzacja ziemi. Ale to nie wszystko. Straszy też na użytek zewnętrzny: państwa zachodnie przekonuje, że utrata przez niego władzy odda całą Białoruś pod bezpośrednie panowanie agresywnej Moskwy, a prezydentowi Rosji (według nieoficjalnych przecieków) miał odpowiedzieć, że jeśli upadnie, polskie wojska ruszą na wschód i przy poparciu z zachodnich obwodów zainstalują się tuż pod Mińskiem.
Wizja, którą roztacza jest w zasadzie apokaliptyczna, ale trudno się dziwić: będąc de facto dyktatorem, nie przestaje być politykiem – i wciąż musi utrzymać poparcie. Wobec bardzo kontrowersyjnych posunięć odnośnie do globalnego kryzysu gospodarczego, koronawirusa i aktywnego wsparcia opozycjonistów przez państwa zachodnie, jego pozycja chwieje się bardziej niż kiedykolwiek. Tym niemniej, jego narracja nie jest aż tak oderwana od rzeczywistości, jak byśmy chcieli.
Dzisiaj Białoruś jest najstabilniejszym państwem w naszej części Europy… a może nawet w całej Europie. Nieugięte rządy byłego dyrektora państwowej farmy zapewniały każdemu mieszkańcowi przez lata pracę, spokój od głodu, ograniczyły korupcję na najniższych szczeblach oraz dawały możliwość ewentualnego wyjazdu za granicę, by się dorobić. Białoruś uniknęła wojny, gangsterskich porachunków oligarchów czy skrajnie głębokich kryzysów ekonomicznych, a wszystkie te czynniki stały się udziałem ich południowego sąsiada – Ukrainy. W niektórych momentach przeciętny Białorusin był od zwykłych Ukraińców znacząco bogatszy. Jest to o tyle znaczące osiągnięcie, że Ukraina posiada prawie wszystkie wyobrażalne zasoby: ropę, gaz, żelazo, żyzne ziemie, pełne ryb morze czy zachęcające turystów zabytki, Białoruś natomiast nie posiada żadnych. Może poza ziemniakami i ludzkimi rękami do pracy.
Ta stabilność dająca jako-taki, ale stabilny poziom życia okazuje się jednak bardzo krucha w obliczu utraty przychylnego spojrzenia okolicznych mocarstw: Rosji, Niemiec i (za pośrednictwem Polski) USA. W ciągu ostatnich kilku lat Białoruś wobec zaborczej polityki Rosji zaczęła coraz bliżej współpracować z państwami zachodnimi. W początkach rządów PiS w Polsce stosunki z Władzami z Mińska były na tyle poprawne, że wsparcie dla półlegalnej opozycji stało pod mocnym znakiem zapytania. Jeszcze w 2019 Łukaszenka deklarował, że w razie inwazji Rosji na Polskę (której, co prawda, nikt nie planował) nie da rosyjskim czołgom przejechać po swojej ziemi. Nie była to jednak polityka ani konsekwentna, ani stanowcza, co ostatecznie stworzyło wrażenie, że Białorusini po prostu chcą od wszystkich subwencje i tanie kredyty. I tym wszystkich zdenerwowali.
Jawnymi owocami tego zdenerwowania są: z jednej strony jeszcze większe wsparcie dla antyłukaszenkowskiej opozycji i opozycyjnej grupy medialnej Biełsat (będącej częścią TVP) przez Polskę, a z drugiej – niedawne rozlokowanie na Białorusi rosyjskich operatorów wojskowych. Owi operatorzy nie są żołnierzami na stanie rosyjskiej armii, ani nawet członkami państwowej nieregularnej formacji kozaków, a pracownikami formalnie prywatnej firmy ochroniarskiej, zwanej Grupą Wagnera. W praktyce jednak Grupa Wagnera jest nieoficjalną formacją, zajmującą się logistyką wojskową i operacjami specjalnymi, i służy Kremlowi do działań militarnych tam, gdzie oficjalnie nie wypada (lub nie można) wysłać sił zbrojnych. Rosyjskich najemników z tej grupy złapano w hotelu, gdzie podawali się za turystów, gdyż przez kilka dni pozostawali zupełnie trzeźwi, co obsługa uznała za bardzo niepokojące.
Nie wiemy jednak, ani po co byli u naszego wschodniego sąsiada najemnicy, ani na ile realne jest zagrożenie Białorusi rosyjskim atakiem. Nie wiemy nawet, w kogo taki atak miałby być wymierzony: czy Moskwa chce długoletniego sojusznika obalić, czy wspomóc; czy chcą sterroryzować niepokornego prezydenta, czy zastraszyć opozycjonistów gwarantując im „scenariusz ukraiński” i wiele lat wojny w zamian za wygranie wyborów i obalenie „suwerennej demokracji” Łukaszenki. Niewykluczone, że zarówno kluczowe lobby wielkoprzemysłowe Unii Europejskiej, jak i rosyjscy oligarchowie widzą swój interes w tym, aby po prostu podpalić wybijające się (od czasów inwazji na Ukrainę) na niezależność państwo. Interes obu stron jest łatwy do odgadnięcia: Niemcy potrzebują taniej siły roboczej w nieograniczonych ilościach – niemiecki przemysł przyjmie każdą ilość Słowian (dużo mniej problematycznych i bardziej pracowitych od Arabów) do swoich montowni, na których budowę mają jeszcze masę kapitału. 5 lat temu waląca się Ukraina dała zarówno Niemcom, jak i (blisko biznesowo powiązanym) Czechom czy Polakom miliony pracowników „za miskę ryżu”. Rządzący federacją rosyjską oligarchowie – współcześni arystokraci, łączący w sobie funkcje polityków, mafiosów i biznesmenów – już od lat łakomie patrzą na majątki państwa białoruskiego i jego co bogatszych mieszkańców, których przejęcie obecnie jest niemożliwe.
Czy Aleksander Łukaszenka wybory wygra i opozycja spróbuje go obalić siłą, czy przegra i da Rosjanom pretekst do interwencji przeciwko „polskiej i amerykańskiej agenturze z Biełsatu”, kraj mogą czekać ciężkie przejścia. Kraje zachodnie są już wytrenowane we wspieraniu i finansowaniu opozycjonistów, zwanych przez wrogów płatnymi agentami (nie bez pewnej racji), tymczasem Rosja ma wypróbowane mechanizmy wojny hybrydowej, czyli atakowania i zajmowania terytorium bez otwartych bitew. Jedyną linią obrony dla mieszkańców Białorusi pozostaje więc ugodowość i wzajemna lojalność, niezależnie po której stronie barykady stoją. Na wewnętrzne starcia czekają już dwie strony wielkiej rywalizacji w międzymorzu. Każda z magazynami broni do przekazania, siłami specjalnymi, propagandą i pewnością, że im więcej poleje się krwi Rusinów, tym większe będą przyszłe zyski.