Jak informują media, Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny Zbigniew Ziobro podjął działania mające na celu rewizję rejestracji „Reformowanego Kościoła Katolickiego” jako organizacji religijnej. Reformowany Kościół jest członkiem nurtu starokatolickiego: szerokiej wspólnoty katolickich dysydentów z całego świata. Czym licząca zaledwie sześciu duchownych wspólnota podpadła potężnemu ministrowi?
Reformowany Kościół Katolicki jest wspólnotą ludzi, którzy opierają swoją wiarę na Biblii i elementach tradycji katolickiej, zgodnie ze swoją doktryną modlą się, głoszą kazania, udzielają sakramentów i wyświęcają kapłanów. Interpretują nauki Jezusa; tworzą misje, by nawracać kolejnych „zagubionych”. Ot, kolejne pomniejsze wyznanie chrześcijańskie, nie tak bardzo różniące się od innych pomniejszych wspólnot chrześcijańskich, jakie różni dysydenci religijni przez ostatnie kilka wieków zakładali. Wzorem Kościoła Anglii zapraszają na swoje nabożeństwa wszystkich uznających dogmat o Trójcy Świętej, sami będąc otwarci na dialog i teologiczną dyskusję (szczególnie w większej wspólnocie starokatolików – wolnomyślicieli przywiązanych do elementów katolickiej doktryny). Jego członkowie, księża i biskupi, nie widzą nic zdrożnego w udzielaniu ślubów parom homoseksualnym czy w przyjmowaniu kobiet w szeregi kapłanów. I tu zaczynają się schody.
Dlaczego niewiele znacząca grupka jest na celowniku potężnego ministra i prokuratora, o opinii niemal wszechwładnego? Reformowany Kościół Katolicki otwarcie popiera marsze równości i udziela homoseksualistom kościelnych ślubów. Do tej pory żadna organizacja religijna w Polsce czegoś takiego nie robiła. Część osób uznaje takie działanie za obrazę uczuć religijnych katolików i nielegalną parodię religii. Podobnie było, gdy samozwańczy biskup Zjednoczonego Kościoła Chrześcijańskiego (już wtedy wyrejestrowanego) odprawiał msze na marszu równości.
Kwestia małych, najczęściej mocno lewicujących związków wyznaniowych jest problematyczna w Polsce już od kilku lat, a same kościoły nie mają łatwego życia. Pastafarianom, religii–parodii czczącej „Latającego Potwora Spaghetti”, w ogóle odmówiono rejestracji jako związkowi wyznaniowemu, powołując się na to, że członkowie tej organizacji faktycznie nie wierzyli w wyznawaną przez siebie rzekomo religię. Ale działania kościołów istniejących całkowicie na serio również mogą być bulwersujące dla katolickiej „milczącej większości” Polaków.
Cały problem polega jednak na tym, że w rozumieniu danego wyznania odprawianie mszy dla uczestników marszu równości, czy udzielanie sakramentu małżeństwa parom jednopłciowym może być realizacją wolności wyznania. Ktoś może po prostu wierzyć, że Bóg właśnie tego sobie życzy i jego wiara wcale nie musi być mniej autentyczna od wiary najgorliwszych katolickich mnichów. Czy jest to więc pastisz i prowokacja czy – nabożeństwo?
Wydaje się, że (niezależnie od zdenerwowania większości społeczeństwa) jeśli ktoś jakąś religię faktycznie wyznaje, powinien mieć święte prawo ją praktykować. Bo z punktu widzenia poważnych organizacji religijnych, na przykład Kościoła Katolickiego, wiele mniejszych nurtów wygląda jak parodia i w pewnym sensie od początku do końca jest „atakiem na Kościół”. Nawet szacowny i tradycyjny Kościół Ewangelicko-Augsburski jest w zasadzie – od wystąpienia Marcina Lutra w Norymberdze – w pewnym sensie atakiem na katolicyzm. Tyle, że z pozycji chrześcijańskich i biblijnych. Z drugiej strony, ewangelikom Kościół Katolicki musi się jawić jako nieśmieszna parodia biblijnego chrześcijaństwa. I obie strony do pewnego stopnia nauczyły się już z tą sytuacją żyć.
Biorąc pod uwagę wolność sumienia, sąd orzekający, że dana grupa obywateli nie wierzy w to, w co deklaruje, że wierzy, jest głęboką opresją – nawet jeśli deklarują wiarę w Latającego Potwora Spaghetti. Nie chcemy chyba wracać do mrocznych czasów wojen religijnych w Europie, gdzie książęta wydawali edykty z listą wyznań, które mieszkańcy państwa mogli wyznawać. Rozstrzygnięcia tego typu przynoszą na myśl głównie mroczne legendy o hiszpańskiej inkwizycji (co prawda, zasadniczo zmyślone) zamykającej ludzi nawet za kontrowersyjne myśli. Już w XV wieku wybitny polski teolog katolicki Mikołaj Trąba dowodził, że nie jest możliwe zmuszenie kogokolwiek do wiary w Boga czy konkretne dogmaty, ani do porzucenia jej. Nawet jeśli ta wiara będzie czystą ironią. Poza tym, czy głębokie przekonanie o nieistnieniu Boga i śmieszności jakiejkolwiek formy religii też nie jest wiarą? Jeśli jest, to czemu w związku z tym zabraniać pastafarianom chodzenia w ceremonialnych garnkach i piątkowego picia piwa na tych samych zasadach, na jakich katolicy sprawują msze? Czy wiara satanisty, który ku czci samego diabła pali Biblię jest mniej religijna od wiary większości Polaków? Czy zatem dać mu prawo do darcia i palenia Biblii?
Próbę rozwikłania tego problemu podjęli już z zasady tolerancyjni starożytni Rzymianie: zezwalali oni na praktykowanie dowolnej religii, o ile była ona starożytna. Pojęcie to było dość mętne i nie do końca oczywiste, tym niemniej dawało jakiś stan prawny i w miarę jasne zasady. (Chrześcijaństwo na przykład nigdy nie uzyskało tego statusu i zalegalizowano je „wyjątkowo” specjalnym edyktem) Co więcej w Rzymie, o ile można było dowolnych bogów czcić, to żadnych nie można było obrażać (a nuż okażą się prawdziwi i będą się mścić za krzywdy?). Dzisiaj jednak raczej nie wrócimy już do tych rozwiązań i w jakiś inny sposób musimy odpowiedzieć sobie na pytanie: co jest dopuszczalną religią, a co nie jest. Albo po prostu nie odpowiadać, dając ludziom czcić cokolwiek zechcą, nawet jeśli innym się to nie spodoba.
W dzisiejszych czasach realizacja wolności wyznania wymaga od nas akceptacji nawet tych religii, które uznajemy za obraźliwe. Konserwatywni katolicy muszą zacisnąć zęby i znosić zarówno czcicieli potwornego makaronu, uważających religię za dowcip, jak i ludzi upierających się, że Jezus sam by udzielał homoseksualnym parom ślubu. Albo opowiedzieć się za tym, by – jak niegdyś książęta – Prokurator Generalny i podległe mu sądy mówili ludziom, w co na terenie Rzeczypospolitej można wierzyć, a w co nie można. Obie drogi niosą za sobą pewne ryzyko, tym niemniej dochodzimy już do momentu, w którym trzeba się będzie opowiedzieć po którejś stronie sporu, gdyż możliwości kompromisu między ochroną uczuć religijnych a wolnością wyznania powoli się kończą. Cóż, może po prostu będzie trzeba wypracować sobie grubszą skórę i nie dawać tak łatwo ranić swoich uczuć?
Autor: Rafał Kulicki