Solidny piłkarz, boiskowy brutal, długowieczny reprezentant kraju, trenerski geniusz. Diego Simeone na murawie był i jest kimś między Vinnie Jonesem a Maczetą, do którego wszyscy tak często go porównują. O ile fizycznie w jakimś stopniu faktycznie są do siebie podobni, o tyle charakter -czy też cojones, używając jego własnego słownictwa- zbliżony mają jak zbieżność DNA człowieka z szympansem.
Moje pierwsze piłkarskie koszulki, jakie dostałem za młodu, miały na plecach dwie liczby i dwa nazwiska. I chociaż obie otrzymałem w jednym czasie, z jedną postacią, której nazwisko widniało nad numerem, pozostałem znacznie bliżej niż z drugą. Była moim mentorem od dziecka, choć nigdy w życiu jej nie spotkałem. I pewnie nie spotkam. Natomiast druga koszulka była w biało-czerwone pionowe pasy. Z tyłu miała wybite dwie cyfry, 1 i 9, a nad nimi widniał napis KIKO. Ale akurat to nie jest ważne. Ważne są te barwy, te kolory, które od tamtego momentu zawsze sprawiały, że podczas meczów Atletico Madryt włączał się we mnie niewytłumaczalny, automatyczny tryb ściskania za nich kciuki. Psychologia pewnie ubrałaby to w jakiś mądry termin, ale nie chce mi się tego szukać. Bo i nie o to chodzi w tym wpisie.
Za każdym razem, kiedy w tym sezonie oglądam popisy piłkarzy kierowanych przez Diego Simeone, włącza mi się w głowie machina czasu i przenoszę się do roku 1996, kiedy to Rojiblancos po raz ostatni zdobyli podwójną koronę w lidze. A teraz, po 18 latach jest szansa nie tyle na powtórkę, co na podmianę pucharu krajowego na ten najważniejszy w Europie. Diego Simeone stworzył zespół. Bez wielkich transferów i mimo braku pieniędzy w klubowej kasie, potafił wyciągnąć ze środka każdego zawodnika w swoim składzie, prawdziwego mordercę. Ujadającego wojownika, który uaktywnia się w 1 a wyłącza w 90 minucie. 11 pitbulli biegających po boisku, 7 warczących groźnie na ławce rezerwowych, nie wspominając o tych, którzy muszą oglądać spotkanie na trybunach. Zapewne w kagańcach. Nad nimi wszystkimi panuje jedna osoba. Ta sama, którą swego czasu znienawidziła cała Anglia, by teraz jedynie marzyć, aby przyjęła propozycję objęcia posady trenera u któregoś z kandydatów na mistrza. El Cholo.
Czytaj także: \"Spalić wiedźmę\". Nowa książka Magdaleny Kubasiewicz [fragment]
Który klub nie chciałby zatrudnić u siebie Simeone? Wydaje się idealnym kandydatem na prowadzącego Manchester United. Ma w sobie to coś, czego brakowało Moyesowi. To, co miał w sobie sir Alex Ferguson. Tylko czy będzie chciał iść do drużyny, która nie zakwalifikowała się nawet do Ligi Europejskiej? Chyba nie. Może za rok, może za dwa.
SimeOne idzie szlakiem, który wytyczył ponad 10 lat temu the Special One. Mourinho, który trenerem wciąż jest wielkim, ale przez tę dekadę bardzo się zmienił. Wielkie kluby i ich wielkie aspiracje w jakiś sposób go wyniszczyły. Argentyńczyk jest dopiero na początku swojej drogi. Jest w nim jeszcze mnóstwo pasji. Czy wystarczy mu jej, by zostać tak długowiecznym zwycięzcą, jakim bez wątpienia był SAF? Każdy kibic MUtd by sobie tego życzył. Każdy fan drużyny, do której kiedyś trafi Simeone życzyłby sobie tego. Na razie cieszy się czerwono-biała część stolicy Hiszpanii, ta biedniejsza. A w ciągu kilku tygodni może cieszyć się jeszcze bardziej.
W ciągu trzech sezonów w Madrycie, Simeone wygrał dla miasta Copa Del Rey, Ligę Europejską i Superpuchar Europy. Teraz ma ogromną szansę uzupełnić gablotę o dwa brakujące za jego kadencji trofea. Wtedy będzie mógł czuć się spełniony. Zwycięstwo w lidze hiszpańskiej i Lidze Mistrzów jest na wyciągnięcie ręki. Albo szczęki.