Gdzieś w gąszczu informacji dotyczących tego czy Prawo i Sprawiedliwość ma akurat trzy czy też tylko dwa punkty procentowe przewagi nad partią Donalda Tuska przewinęły się oburzone głosy rodziców protestujących przeciwko obowiązkowi szkolnemu dla 6-latków. A to wiąże się z problemem znacznie ważniejszym niż wyniki kolejnego ustawionego sondażu.
Wydawałoby się, że skoro od czasów kiedy spora część polskiej inteligencji została wymordowana minęło już ponad 70 lat, a także nie wywyższa się już odgórnie klasy robotniczej ponad tych, którzy chcą się kształcić (co było tak typowe dla PRL-u) to powinny nastać nareszcie normalne czasy w których każdy człowiek w miarę możliwości będzie mógł decydować o swojej edukacji, a w przypadku najmłodszych decyzja będzie należała do rodziców.
Dzisiaj akurat RMF donosi o odgórnym sterowaniu poziomem trudności egzaminów w polskich szkołach (zarówno matur, jak i testów gimnazjalnych). Szczerze – kto jest zdziwiony? Wydaje się przecież oczywiste, że kiedy szkolnictwo jest w zakresie obowiązków państwa, politycy będą naciskać, żeby tylko wyniki „się zgadzały”, bo po co komu kolejny trudny temat w mediach. Jeszcze poparcie spadnie – to dopiero byłaby tragedia.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Wspomniałem już o tym pomyśle z obowiązkiem szkolnym dla 6-latków. Kolejny absurd. Władza znowu ma się za wszechwiedzących podczas gdy każde dziecko z osobna ma różne zdolności i rozwija je z różną dynamiką. Są „mali geniusze” których można by posłać do szkoły nawet w wieku 5 lat, ale zdarzają się również i tacy dla których obecnie przyjęty wiek siedmiu lat to za szybko na pójście do szkoły. Rządzący nie znają każdego dziecka. Rodzice tak.
Chociaż w odniesieniu do polskich szkół niewiele jest w stanie mnie zadziwić to zdjęcie z pewnej lekcji w Lublinie było totalnym zaskoczeniem. Dzieciom zorganizowano spotkanie z transwestytą. Oczywiście nie mam teraz żadnej pewności, ale i tak daje sobie rękę uciąć, że większość rodziców nie była zachwycona tym faktem. I co zrobić w takiej sytuacji? Niezadowoleni muszą znosić takie wydarzenia w imię tolerancji dla „nowoczesnych standardów”?
W odniesieniu do tej lekcji z transwestytą nie chodzi o to, że istnieje jedyny, dopuszczalny schemat edukacji, lecz o rozwiązanie dzięki któremu znikną problemy tutaj przeze mnie wspomniane oraz wiele innych związanych ze szkolnictwem. Prywatna edukacja naprawdę może dobrze funkcjonować. Wiem, że niektórzy z czytających ten tekst zdają sobie z tego sprawę, ale do pewnej części kompletnie to nie dociera. Od razu wyskakują z podstawowym argumentem, według którego „bogatych będzie stać, a co z biednymi?”. Z kolei moje pytanie brzmi: „czy biedniejsze rodziny nie opłacają obecnie szkolnictwa, a dodatkowo nie utrzymują tysięcy urzędników związanych z Ministerstwem Edukacji Narodowej?”. No właśnie. Z całą pewnością nie każdego będzie stać na osobne, prywatne lekcje z nauczycielem dla swojego dziecka, ale na pewno opłacenie edukacji w prywatnej szkole o poziomie wyższym od przyjętego obecnie za standardowy nie byłoby ogromnym wydatkiem. A to wszystko za sprawą konkurencji pomiędzy szkołami, która zmuszałaby je do utrzymywania poziomu oraz proponowania atrakcyjnych cen.
To w systemach totalitarnych obywatel mógł czuć się szczęśliwy tylko wtedy kiedy służył państwu, a więc to władza decydowała o jego losie. Podobno wywalczyliśmy sobie wolność, a jednak nadal to „góra” decyduje kiedy dziecko idzie do szkoły i czego się uczy. A na dodatek tępi indywidualizm.