Obraz Włodzimierza Tetmajera może zmylić nawet wprawionego słuchacza, regularnie obcującego z black metalowymi dźwiękami. Nowa płyta projektu Stworz pokazuje na dzień dobry, dzięki oryginalnej okładce, że – Wojsław – człowiek, który jest mózgiem i zasadniczo jedynym muzykiem Stworz – nie zamierza rezygnować z czerpania pełnymi garściami z tradycji ludowej i kontynuuje oryginalne mieszanie folkloru, tradycji rodzimowierczej i black metalu.
Tytuł płyty – Cóż po żyznych ziemiach… – brzmi bardzo nostalgicznie. Nie bezpodstawnie, bo przez cały czas trwania albumu, pomimo brutalnych dźwięków płynących z głośników czuć, że Stworz opowiada nam o czymś nieodwracalnym, dawno już nieuchwytnym; jedynie pozostałym w pamięci i resztki tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Ta wszechobecna na płycie tęsknota za dawnym życiem zgodnym z rytmem natury, połączona z kultem roli i uprawianej ziemi, jest na płycie dominująca i momentami przytłaczająca smutkiem, który wypływa ze tekstów. Ta płyta ponadto jest na wskroś bardzo polska, nie ma tutaj opowieści o walecznych wikingach czy barbarzyńskich germanach. Teksty piosenek są osadzone głęboko w rodzimej kulturze ludowej, folkorze i co najważniejsze – wszystkie są zaśpiewane w języku ojczystym. Nie są one bezsensownym potokiem słów o tym jak bardzo Perun, Świętowit czy Dażbóg są lepszą alternatywą dla chrześcijańskiego Boga. Wojsław przedstawia własny światopogląd, pozbawiony agresji bądź żalu do porządku, który nastał po chrzcie Mieszka I. Liczy się dla niego tylko ziemia, natura i słowiańscy Bogowie, co powoduje, że teksty siłą rzeczy odnoszą się do rodzimowierstwa i dawnych wierzeń. To wszystko jednak jest przedstawione mądrze i w sposób – rzekłbym – niezwykle uniwersalny. Mam wrażenie, że niekoniecznie muzyka, ale niektóre teksty doskonale by trafiały do naszych całkiem bliskich przodków, którzy na wsi wychowywani byli w kulcie ziemi, roli i wokół tego toczyło się ich życie. To coś całkiem obcego dla większości z nas – współczesnych.
Muzycznie Stworz rozwinął się od ostatniego pełnowymiarowego albumu – Synowie Słońca z 2010 roku. Jest bardziej melodyjnie, dojrzalej, produkcja jest czytelna a wokal mocny, wyrazisty, w pełni zrozumiały bez konieczności zerkania w teksty. Ale mimo wszystko – dalej jest to klasyczny black metal, jednak z wieloma naleciałościami, jak: żeńskie głosy, melorecytacje i instrumentarium rozszerzone przez użycie wszelakich piszczałek i tym podobnych instrumentów używanych w tradycyjnej muzyce folkowej.
Już otwierająca płytę (po krótkim, aczkolwiek wprowadzającym w klimat płyty intro – Wyraj) kompozycja Nim wróci wiosna pokazuje, że potężnej, walącej prosto między oczy metalowej jazdy, pełnej agresji i blastów, będzie co nie miara. Stworz potrafi jednak pokombinować, co powoduje, że muzyka na płycie nie jest jednostajną nawalanką do przodu, pozbawioną oddechu – pojawiają się zwolnienia, melorecytacje i gitary, które na całym albumie robią kapitalną robotę swoimi „podniosłymi” partiami, doskonale wpisującym się w tematykę utworów. Kolejny track na płycie – Matka Ziemia, Ojciec Słońce przynosi duet z żeńskim wokalem niejakiej Stojsławy. Szkoda, że Wojsław nie pozwolił zaśpiewać tylko wokalistce, efekt byłby moim zdaniem ciekawszy. A tak ,te dwa wokale się trochę zlewały ze sobą i momentami pojawiło się uczucie niedosytu z tego powodu.
Tęsknota wprowadza na płytę wątek emigracji za chlebem. Nie wiem, czy był on zamierzony, czy tylko jest to moja nadinterpretacją. Ale uwierzcie mi, ciary przechodzą po plecach, gdy pełen wściekłości i bezradności wokal wykrzykuje: Bo cóż nam po dalekich krajach?/Skoro tyś, moja ziemio/Wracasz do życia znów/I tęsknoty płacz zamiera/Uśmierzony matczyną miłością/A człowiek znów jest dzieckiem/Pragnącym poznać cię na nowo. Majstersztyk, czysta poezja.
Im dalej w las, tym jest jeszcze lepiej. Mój kraj to chyba najlepszy utwór na Cóż po żyznych ziemiach… Doskonały riff, kroczący z początku rytm i kolejny, wspaniały tekst będącym swoistym wyznaniem przywiązania do słowiańskiej ojczyzny: Mój kraj jest tam, gdzie krwawo wchodzi Słońce/Tam gdzie gniazdo ma Biały Orzeł/Tam gdzie Bałtyk płacze jantarem/Tam gdzie Tatry sięgają hen ku gwiazdom. A do tego wszystkiego w środek wpleciony jest jeszcze krakowiak!
Niestety dalsza część płyty nie jest tak doskonała jak pierwsze kompozycje; ale i tak jest nieźle. Koło życia przynosi z lekka przaśny riff i folk metalowe inklinacje w warstwie muzycznej. Zażynki to krótki, mocno punkowy w wyrazie, utwór instrumentalny będący jakby wstępem do najdłuższego na płycie By dla słońca pieśni śpiewać w którym m.in. słyszymy partie gitary akustycznej w tle. Gdy Słońce Przemierza Bezkresne Niebiosa… utrzymany jest w wolniejszym tempie. Wieczne słońce to ponad czterominutowa, agresywna jazda.
Szczerze mówiąc, obawiałem się, że już do końca płyta zacznie trochę przynudzać. Utwór tytułowy jednak rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Kawałek zaczyna się pięknym ludowym, żeńskim śpiewem z początku, a po nim następuje świetny riff napędzający muzykę do tekstu, będącym kulminacją tematów na Cóż po żyznych ziemiach… I tak, Wojsław wykrzykuje: Cóż po Żyznych ziemiach, gdy nikt ich nie kocha?/Nikt nie zasieje ich ziarnem nadziei/Nikt nie zaorze pługiem dziejów/Nikt! Nikt! (…) Cóż po Mądrych rzekach, gdy nikt ich nie kocha?/Po cóż w ogóle żyć, by trwać jak kamień…? Tutaj podmiot liryczny nie ma żadnych wątpliwości – dawne czasy, o których nam opowiada, już nie powrócą. Kończąca płytę Z tamtej strony jeziora to nic innego, jak znana nam wszystkim ludowa piosenka przerobiona na metalową modłę. Szkoda, że Stworz nie sięgnął po więcej takich przeróbek.
Stworz na Cóż po żyznych ziemiach… przedstawił interesującą recepturę na pagan black metal z elementami folku. Jednak muzycznie zadecydowanie jest bliżej do polskich, blackowych: Arkony lub Abusiveness niż powiedzmy do rosyjskiej Arkony z kręgu folk metalowego. Jednak muzyka zawarta na Cóż po żyznych ziemiach jest najnormalniej w życiu przystępna, pomimo wyraźnej blackowej stylistyki. Świetne, trafiające do serca słuchacza teksty i po prostu dobre melodie, których nie ma co się wstydzić, powodują że godzina spędzona z nowym dziełem Stworz, na pewno nie jest czasem zmarnowanym. Każde odsłuchanie płyty powoduje coraz większy uśmiech na twarzy słuchacza i nominuje ją, niejako z urzędu, do miana kandydata na album roku w polskiej muzyce ekstremalnej. A tam konkurencja już jest olbrzymia. Nowe, naprawdę świetne dzieła bandów jak: Morowe, Kriegsmachine, Odraza, Genius Ultor będą walczyć o to miano. A jesienią są zapowiadane premiery Furii, Blaze of Perdition, Abusiveness i Outre. Duma rozpiera, że mamy w Polsce scenę ekstremalną na światowym poziomie. Warto otworzyć umysł i solidnie nadstawić ucha, aby to zrozumieć.
Foto: Werewolf Promotion.