Wielotysięczne protesty na ulicach i placach dużych miast. Tłum domaga się demokratyzacji życia publicznego i gruntownych przemian w duchu liberalizmu. Władzom zarzuca się dyktaturę i prześladowanie opozycji. Jednocześnie siły bezpieczeństwa dokonują coraz śmielszych pacyfikacji protestujących. Pojawiają się pierwsze ofiary śmiertelne. Czy jest to opis demonstracji na ukraińskim Majdanie? Nie, to początki krwawej i długiej wojny domowej w Syrii.
Powszechnie wiadomo, że Ukraina jest państwem trawionym głębokimi podziałami wewnętrznymi. Ludność zamieszkująca wschód kraju jest zupełnie przychylna sąsiedniej Rosji, o czym może świadczyć choćby język rosyjski dominujący w tamtym regionie. Zachodni Ukraińcy z kolei charakteryzują się dążeniami prozachodnimi i rozbudzoną świadomością narodową, której z cokołów zachodnio-ukraińskich pomników patronuje krwawa postać Stepana Bandery.
Takie zróżnicowanie społeczne i konflikty zachodzące na tym tle stały się przyczynkiem do kreślenia scenariuszy hipotetycznego rozpadu tego państwa na dwa lub więcej organizmów odrębnych. Celują w nich zwłaszcza politolodzy związani z Kremlem, co zapewne jest zgodne z kierunkiem rosyjskiej polityki względem jej zachodniego sąsiada. Przykładowo Aleksander Dugin w wywiadzie udzielonym rosyjskiej telewizji państwowej jeszcze w 2009 r. przekonywał: „Zapewne do końca będziemy mówić o „niezawisłej Ukrainie”, ale myślę, że kwestia jej podziału jest już przesądzona. Tam nie ma polityków, nie ma sił, nie ma partii politycznych, nie ma klimatu społecznego, nie ma niczego, co mogłoby powstrzymać Ukrainę od upadku. Nikt tego nie może zrobić, nawet Amerykanie, bo jeśli w takim stanie przyjmą Ukrainę do NATO, to muszą się liczyć z tym, że w jednym z natowskich państw wybuchnie wojna domowa. Czy to im potrzebne?”. Wtóruje mu Aleksander Rahr niemiecki politolog rosyjskiego pochodzenia, uznawany za rosyjskiego lobbystę w Berlinie, który jeszcze w 2008 r. mówił: „Ukraina to duży europejski kraj, od którego zależy bezpieczeństwo europejskiego kontynentu. Pomóżmy jej podzielić się, jak to miało miejsce w Czechosłowacji”. Artykuł w podobnym tonie nieprzypadkowo ukazał się kilka dni temu w rosyjskiej „Niezawisimaja Gazieta”, gdzie autorzy przewidywali możliwość rychłego upadku państwa ukraińskiego.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Czy demonstracje, które obecnie dominują na przebitkach medialnych czołówek z doniesień o wydarzeniach na kijowskim Majdanie są przygrywką do prognozowanego przez promoskiewskich politologów rozpadu Ukrainy? Nie można tego stwierdzić z całą pewnością, ale nie należy też wykluczać takiej możliwości. Nie przypadkowo we wstępie do niniejszego tekstu znalazło się porównanie do początków syryjskiej wojny domowej, w której nota bene niepoślednią rolę odgrywa nie kto inny jak właśnie Rosja. Rewolucja w Syrii wpisywała się w pewną falę społecznego niezadowolenia w krajach Afryki Północnej i na Bliskim Wschodzie zwanej „arabską wiosną”. Miała też nieco inne podłoże niż protesty Ukraińców. Jednak są też punkty zbieżne, nie pozwalające wykluczyć rozwoju wypadków w podobnym kierunku również i na Ukrainie.
Eskalacja konfliktu na Ukrainie to niewątpliwie najczarniejszy scenariusz i miejmy nadzieję mało realny, jednak wykluczenie go stanowiłoby wyraz naiwności i braku wyobraźni strategów kreujących międzynarodową politykę państw ościennych. Czy polski establishment w ogóle rozpatruje taką ewentualność? W mediach głównego nurtu temat eskalacji kijowskiego konfliktu jest zupełnie nieobecny. Brak dyskusji i jasnych sygnałów ze strony reprezentantów największych ugrupowań politycznych może świadczyć o braku wyobraźni politycznej. Jest dziecinną naiwnością wiara, że jeśli najczarniejszy i najbardziej drastyczny wariant zostanie zamilczany to nigdy się on nie zrealizuje. Zasadne jest pytanie jakie nasuwa się względem rządzącej elity, które na swoim profilu facebook’owym wyartykułował Krzysztof Bosak z Ruchu Narodowego: „Jeśli nastąpiłaby eskalacja konfliktu, jakiś rodzaj przejściowej destabilizacji państwa z działaniami siłowymi z obu stron, to czy jesteśmy (my i sojusznicy z NATO) gotowi na zaangażowanie dyplomatyczno-militarne (którym zainteresowanie na 100% wyrazi Rosja, a prezydent Janukowycz będzie musiał przyjąć taką „pomoc”)?„.
Można domniemywać, że Polska pod obecnymi rządami w ogóle nie jest gotowa na kreślony powyżej rozwój wypadków. Jeśli doszłoby do wojny domowej na Ukrainie to Polska klasa polityczna jako całość (zarówno PO jak i PiS) opowiedziały się już po jednej ze stron. Nieprzemyślane wycieczki do Kijowa i uczestnictwo w antyrządowych demonstracjach, podburzanie tłumu i skandowanie banderowskich haseł jest niczym innym jak poparciem jednej ze stron konfliktu. Polska zamiast dążyć do odgrywania roli arbitra i zabiegania o pokojowe rozwiązanie konfliktu poparła w ciemno siły rewolucyjne spod znaku neobanderowskiej „Swobody”.
Liczę na to, że panowie Tusk i Kaczyński do własnych mieszkań przyjmą co najmniej po jednej rodzinie ukraińskich uchodźców, którzy w przypadku wybuchu ukraińskiej wojny domowej napłyną do naszego kraju wielotysięcznym strumieniem. Liczę także, że mają opracowaną koncepcję polityki względem banderowskiego państwa zachodniej Ukrainy, które może powstać jeśli zrealizuje się scenariusz podziału tego państwa.
Wiem jednak, że się przeliczę…
fot. Mstyslav Chernov/wikimedia commons