Historie opowiedziane autorowi z życia w okupowanym Poznaniu.
Zatrucie gazem
Historia ta wydarzyła się zimą 1939/1940 roku w Poznaniu.
Czytaj także: historyk.eu: Przerwana Codzienność
Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy wkroczyli do Poznania, mieszkańcy grodu nad Wartą poznali niedole okupacji. Na mocy dekretu Adolfa Hitlera włączono Poznań do III Rzeszy. Władzę niemal absolutną objął namiestnik Artur Greiser. Jako fanatyczny nazista nienawidzący Polaków rozpoczął swoje rządy od wprowadzenia szeregu nowych zarządzeń wymierzonych przeciw Polakom, Żydom i wszystkim tym, którzy nie byli Niemcami. Zamknięto szkoły, kościoły, wszelkie ośrodki kultury. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie uczynił okupant było wysiedlanie ludzi z mieszkań.
Moja rodzina mieszkała wtedy na Wildzie przy ulicy Fabrycznej w typowej kamienicy czynszowej. Już w październiku wysiedlono z niej kilka polskich rodzin i wprowadzono na ich miejsce Niemców (oficerów, urzędników, a nawet całe rodziny sprowadzone z Niemiec). Nikt nie wiedział jak długo jeszcze będzie mógł tam mieszkać. Wszyscy żyli w ciągłym strachu przed wysiedleniem.
Pewnego zimowego dnia (moja ciotka opowiadała mi tą historię w latach osiemdziesiątych) i nie pamięta już dokładnie czy to był koniec 1939 roku, czy początek 1940 do mieszkania na piętrze wprowadziła się niemiecka rodzina z czwórką dzieci. Zajęli mieszkanie po wysiedlonej polskiej rodzinie. Kiedy już się, jako tako rozmieścili okazało się, że to niemiecki pracownik poczty sprowadzony specjalnie z rodziną do Poznania z Rzeszy. Nowi mieszkańcy, a szczególnie dwaj kilkunastoletni chłopcy w mundurach Hitlerjugend bardzo źle odnosili się do Polaków, swoich nowych sąsiadów. Wyzywali ich od polskich świń i krzyczeli, że wszyscy zostaną stąd wyrzuceni. Zdarzały się pobicia nawet małych dzieci. Widząc to mieszkający naokoło Polacy zaczęli omijać z daleka niemieckich sąsiadów. Nie było to łatwe, bo wejście do kamienicy było jedno, a ci młodzi i sfanatyzowani chłopcy czekali na wchodzących przy bramie wejściowej i starali się krzyczeć na nich i wyzywać w języku którego nie mogę tu przytoczyć.
Od tego czasu wszyscy musieli uważać, co mówią i starać się nie dać sprowokować. Dzieci i młodzież wychodzili razem ze starszymi. Wszyscy bali się, że w każdej chwili może dojść do nieszczęścia, a poskarżyć się nie było, komu i nikt nawet o tym nie myślał, bojąc się zemsty Niemców.
Kilka dni po wprowadzeniu się nowych lokatorów w nocy wszystkich obudziło głośne kołatanie do drzwi, wrzaski i krzyki po niemiecku. Okazało się, że w kamienicy jest Gestapo i wszystkich wygania na podwórze. Ludzie obudzeni i przerażeni wylatywali, w czym kto miał na dwór, gdzie żołnierze z karabinami ustawiali ich pod ścianami kamienicy. Było bardzo zimno i padał śnieg. Jeden z mieszkańców zdobył się na odwagę (znał bardzo dobrze niemiecki) i zapytał jednego z żołnierzy co się stało. W odpowiedzi dostał kolbą karabinu w twarz i padł na ziemię. Niemiec krzyczał, że Polacy zamordowali Niemiecką rodzinę i wszyscy za karę zostaną wywiezieni do obozu. Słysząc to wszyscy przerazili się wiedząc jak Niemcy zemszczą się za taki czyn.
Kiedy już wypędzono wszystkich na podwórze pojawił się ubrany po cywilnemu Niemiec (jak wszyscy podejrzewali dowodzący oficer Gestapo) i krzycząc oznajmił, że niemiecka rodzina zamieszkała na piętrze zatruła się gazem. Wrzeszczał, że to sabotaż i że wszyscy Polacy są winni tej zbrodni na Niemcach i że wszystkich spotka zasłużona kara.
W chwilę później na podwórze przyszedł major Luftwaffe, który mieszkał na ostatnim piętrze. Jak wspomina moja krewna był bardzo zły i krzyknął na cywila, jakim prawem wrzeszczy i dlaczego jego ludzie go obudzili, waląc w drzwi.
Cywil coś do niego powiedział i razem poszli na piętro. Po kilku minutach zeszli na dół. Widać było, że major krzyczy na Gestapowca i zawzięcie mu coś objaśnia. Ta wymiana zdań trwała dość długo, ale w końcu widać było, że cywil kiwa głową i zgadza się z oficerem. Okazało się, że to nie był żaden sabotaż. Otóż w mieszkaniu tym było ogrzewanie gazowe, które wieczorem się uruchamiało, a rankiem albo zmniejszało gaz, albo się go wyłączało. Kiedy Niemcy się tu wprowadzili nikt im nie powiedział, że muszą uważać, bo jak się zgasi płomień to trzeba jeszcze taka specjalną dźwignią zamknąć dopływ gazu. Najprawdopodobniej ktoś w nocy zgasił płomień, albo sam zgasł, a gaz się ulatniał, trując całą rodzinę. Na szczęście drzwi do ich mieszkania były zamknięte od wewnątrz.
Gestapowiec musiał uwierzyć oficerowi, bo o dziwo przestał wrzeszczeć i kazał już spokojniejszym głosem wszystkim rozejść się do mieszkań. Tak oto niemiecki major, pilot uratował kilka polskich rodzin przed rozstrzelaniem, albo wywózką do obozu. Kiedy następnego dnia ludzie przyszli do niego żeby mu podziękować powiedział tylko, że nic takiego nie zrobił, tylko powiedział prawdę temu jak się wyraził osłowi z Gestapo. To był bez wątpienia porządny człowiek. Na szczęście dla mieszkańców sprawa na tym się zakończyła. Byli co prawda wzywani na Gestapo, ale tylko na przesłuchanie (co było dość dziwne, bo jak by nie było śmierć poniosło pięcioro Niemców). Nikogo jednak nie aresztowano.
Mieli to szczęście, że akurat w tej samej bramie mieszkał wysoki oficer, który nie dość, że wytłumaczył co się stało, to jeszcze przez swoje zachowanie zmienił podejście gestapowców do całej sprawy. Ta historia pokazuje nam, że nie wszyscy Niemcy byli fanatycznymi nazistami nienawidzącymi Polaków. Moja rodzina miała po prostu szczęście. Gdyby nie ów major wszyscy z tej kamienicy zostaliby albo zabici po torturach, albo wywiezieni do obozu koncentracyjnego, co w praktyce równało się śmierci.
Ireneusz Piątek
artykuł pochodzi z portalu http://historyk.eu/ i jest częścią felietonu pod tytułem „Niepublikowane wspomnienia wojenne”