„Przełęcz ocalonych” to film, który miał być wielkim powrotem Mela Gibsona do łask Hollywood. Czy to rzeczywiście się udało? Chyba tak, skoro aktor i reżyser otrzymał nominację do najbardziej prestiżowych nagród, w tym Oscara.
„Przełęcz ocalonych” jest filmem opowiadającym prawdziwą historię Desmonda Dossa – mężczyznę, który chce służyć jako sanitariusz podczas II wojny światowej. Jest jednak pewien problem – odmawia wzięcia broni do ręki, nie wspominając nawet o zabiciu drugiej osoby. To przysparza mu wielu problemów, ale ostatecznie się udaje. Doss zostaje sanitariuszem w krwawej bitwie o Okinawę, gdzie jak najlepiej stara się wykonać swoją misję. Mężczyzna po zakończeniu wojny został pierwszą osobą, która otrzymała Medal Honoru, czyli najwyższe amerykańskie odznaczenie wojskowe, nie biorąc broni do ręki.
Mówiąc o tym filmie należy przede wszystkim skupić się na głównym bohaterze, którego w fantastyczny sposób gra Andrew Garfield. I chociaż ja osobiście musiałem dość długo się do niego przekonywać, to ostateczne w pełni kupuję jego rolę. Jest ona dość specyficzna, ponieważ upór głównego bohatera, jego specyficzny sposób bycia, optymizm, czasem nawet przesadzony i nie schodzący z twarzy uśmiech mogą jednocześnie zachwycić i zirytować. Nie zmienia to faktu, że rola jest zagrana fantastycznie i tutaj nie można się do niczego przyczepić. I chociaż nie sądzę, żeby to Garfield dostał Oscara to cieszę się, że został do niego nominowany. Warto zwrócić uwagę na fakt, jak doskonale aktor oddał przekonania Desmonda Dossa. W konsekwentny, uparty sposób odmawiał on choćby dotknięcia broni i przestrzegał zasad wynikających ze swojej wiary (był Adwentystą Dnia Siódmego). Z drugiej jednak strony nigdy nie twierdził, że broni nie należy używać. Nie krytykował innych za zabijanie, nie był zwolennikiem natychmiastowego zakończenia działań zbrojnych – miał po prostu swoje przekonania i to o nie walczył.
Cała fabuła skoncentrowana jest właśnie wokół Desmonda Dossa, jednak wypada krótko wspomnieć o innych aktorach. Na szczególną uwagę zasługuje Teresa Palmer, odtwórczyni roli żony Dossa. Jest ona jak najbardziej postacią drugoplanową, ale jej ciągła obecność „w tle” jest niezwykle znacząca. Przy czym momentami denerwuje fakt, że nawet jej główny bohater nie słucha, trwając w swoim uporze. Koniecznie trzeba wspomnieć również o innych żołnierzach oraz dowódcach – tutaj szczególnie mówię o kapitanie Gloverze (Sam Worthington), Smittym Rykerze (Luke Bracey) oraz sierżancie Howellu (Vince Vaughn). Szczególnie ten ostatni dla mnie osobiście wprowadził naprawdę pozytywny klimat do filmu, a to było mu bardzo potrzebne (za chwilę napiszę dlaczego). Nie sposób nie wspomnieć również o ojcu głównego bohatera, Tomie (Hugo Weaving), który gra klasycznego weterana I wojny światowej, mierzącego się z demonami przeszłości.
Ogromną zaletą „Przełęczy ocalonych” są sceny batalistyczne. Mel Gibson umie to robić i swoje umiejętności wykorzystuje tu doskonale. To, co widzimy na ekranie jest aż zbyt realistyczne. Przypominają mi się sceny z kultowego „Patrioty”, w którym każda batalia była realistyczna aż do bólu. Tutaj mamy zupełnie inny moment w historii, ale doskonałość w pokazaniu brutalności walk jest naprawdę niezwykle szczera.
Do tego wszystkiego należy jednak dołożyć trochę goryczy. Przede wszystkim film jest straszliwie patetyczny. I o ile w stonowanej dawce patos jest bardzo potrzebny, o tyle jeżeli cały film jest nim przepełniony to zaczyna to przeszkadzać. Dlatego wcześniej wspomniałem o ważnej roli sierżanta Howella, ponieważ jest to jedna z niewielu postaci, które wprowadzają do produkcji trochę humoru i, z braku lepszego określenia, „luzu”. Drugą taką postacią jest do pewnego momentu sam główny bohater, ale później to się zmienia. A scena, w której praktycznie unosi się od nad chmurami jest już delikatnie przesadzona. Nie powinienem się dziwić, ponieważ Mel Gibson zdążył wszystkich już do tego przyzwyczaić, ale mimo wszystko patos lepiej jest tonować niż z nim przesadzić. Film pokazuje również ogromny kontrast my-wrogowie. Japończyków tak naprawdę praktycznie nie widzimy, strzelają gdzieś z oddali i zabijają „naszych”. Jeżeli natomiast chociaż na chwilę się pojawiają, to przedstawieni zostali jako najgorsze potwory, pozbawione praktycznie cech ludzkich. To jednak można w pewien sposób usprawiedliwić, ponieważ film przedstawia perspektywę amerykańskiego żołnierza, który faktycznie mógł całość widzieć dokładnie w ten sposób.
Czy „Przełęcz ocalonych” dostanie Oscara? Nie, a przynajmniej jest to bardzo mało prawdopodobne. Osobiście największe szanse dałbym albo w kategorii najlepszego montażu albo najlepszego aktora, ale konkurencja raczej będzie zbyt duża. Mimo wszystko bardzo cieszę się, że taki film powstał, został zauważony i doceniony przez Akademię. Pokazuje on losy wybitnej jednostki w niezwykle trudnych czasach, a to bardzo ważne. Dodatkowo jest naprawdę fantastyczną produkcją ze znakomitą grą aktorską i świetnymi scenami batalistycznymi. Dodatkowo jest to film skłaniający widza do refleksji i to wielorakich. Z jednej strony nie sposób nie zadać sobie pytania „a po co to wszystko?”. Widząc ogrom bezsensownego cierpienia zastanawiamy się co by było, gdyby wszyscy byli jak Desmond Doss i odmówili noszenia broni. Z drugiej strony główny bohater wydaje się uśmiechać do nas zza ekranu i pytać, czy my bylibyśmy w stanie, tak jak on, na przekór wszystkiemu i wszystkim, walczyć o swoje przekonania?
Czytaj także: Oscarowe filmy #1: „La La Land” [RECENZJA]