Pomiędzy płytami to seria recenzji, gdzie postaram się przybliżyć jak dana płyta prezentuje się dla przeciętnego/wymagającego słuchacza. Dziś zajmiemy się oceną płytą Abacab Genesisu, która premierę miała w 1981 roku.
Wspomniany we wstępie zespół, jest zapewne znany większej części czytelnikom. Problem w tym, że zapewne większość z Was kojarzy tą grupę w szczególności z przebojów lat 80’ i 90’ – takich jak Land of Confusion czy We Can’t Dance – nie mając nawet świadomości, że kiedyś zespół ten nie nagrywał hitów, które zyskiwały rzesze fanów. Był natomiast zespołem grającym stosunkowo niszową piosenkę z pogranicza rocka progresywnego i rocka symfonicznego. Dziś zajmiemy się okresem przejściowymi dla Genesis’u, którym nie wątpliwie było mocniejsze postawienie na pop-rockową muzykę. Po tamtym okresie w ich twórczości pozostał jeden dość wyjątkowy album o dość tajemniczym tytule – Abacab z 1981 roku.
Album otwiera tytułowa piosenka, która jak na Genesis jest aż za bardzo przesycona dźwiękiem klawiszy i syntezatora. Jej tytuł wywodzi się z tego jak ułożona jest kompozycja utworu, czyli właśnie abacab. Niestety, ale album ten był jednym z ostatnich, na którym będzie można usłyszeć tylko w niektórych piosenkach grę Phila Collinsa na perkusji. Jego bardzo melodyjna i rozbudowana gra została zastąpiona prostym i dość popularnym w latach 80’ automatem perkusyjnym. Nie został on wykorzystany we wszystkich piosenkach na tym albumie, lecz tylko w pewnej części utworów. Tytułowa piosenka choć jest jednym z lepszych kawałków na tej płycie to jednak jej pop-rockowy wydźwięk mocno rozdziela twórczość progresywną od późniejszej – popwej. Choć płyta została utrzymana w klimatach popowych to znajdziemy również na niej takie progresywne perełki jak Dodo/Lurker, który już od samego początku pokazuje, że zespół nie zapomniał zupełnie od czego zaczynał. Na nieszczęście poza wyżej wymienionymi utworami na tym albumie ze świeczką szukać prawdziwie kunsztownych wykonań. Who Dunnit? przeraża wręcz swoim ubogim tekstem, a Me And Sarah Jane jest dość nieudanym nawiązaniem do muzyki reggae. Na ratunek przychodzi piosenka Man On The Corner, bez której ten album byłby zupełnie inny – byłby po prostu pusty, nijaki, nieciekawy w swej przesadzonej prostocie. Jest to utwór, który idealnie wpisuje się w klimat lat 80’, gdyż jest to swego rodzaju protest song, którego wydźwięk jest zbliżony do pamiętnego Another Day In The Paradise Phila Collinsa.
Moim zdaniem ten album, choć nie jest najlepszy to zasługuje na swoistą dozę podziwu dla twórców, ponieważ byli w stanie stworzyć coś co jest doskonałym mostem w ich dyskografii pomiędzy muzyką progresywną, a typowym pop-rockiem. Nie trudno usłyszeć opinie, że ten krążek nie jest godny uwagi, ale jest to moim zdaniem osąd osoby, która zbyt przywykła do niezwykle progresywnego stylu jaki niegdyś prezentował zespół Genesis i nie jest w stanie przyzwyczaić się do tej stylistycznej zmiany wizerunku, który był przecież tak bardzo częstym zjawiskiem w zespołach rockowych tamtych lat(chociażby Hot Space Queen’u). Osobiście polecam tą płytę, w szczególności osobom, które lubią się zrelaksować przy trochę „słodszym” wydaniu muzyki rockowej.