Rząd utrzymuje typowo socjalistyczny kodeks pracy, a co jakiś czas pod naciskiem związków zawodowych nowelizuje (patrz: socjalizuje) go. Przy tym godzi się na istnienie umów cywilnych, a pod naciskiem lewej strony sceny politycznej i związków zawodowych, „ozusowuje” je. Rząd zapewnia sobie tym samym dopływ danin do budżetu oraz przychylność „proletariatu” pracującego (nie chodzi przecież o nic innego jak o słupki sondażowe). Tak naprawdę jednak rząd nie robi nic, aby rozwiązać ten spór. Pozostawia pracodawcom i pracownikom prawo „dżungli”.
Od dłuższego już czasu jak bumerang powraca ostry spór na temat formy zatrudniania Polaków przez pracodawców. Dotyczy to stanu jaki ma miejsce obecnie i tego jaki (według spierających się) winien być. Spór ten wynika z odwiecznej walki klas, a mianowicie klasy posiadaczy środków produkcji (zazwyczaj pracodawców) i klasy tzw. robotniczej (zazwyczaj pracowników). W publicznym sporze oczywiście przedstawiciele prawicy stoją po stronie pracodawców, natomiast lewicująca strona sceny staje w obronie pracowników.
Dyskutanci przedstawiają zazwyczaj argumenty (wątpliwe, czy nie? – nie rozstrzygam) na poparcie swojego stanowiska, stając się jakoby obrońcami jednej z klas. Ja natomiast pozwolę sobie przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie, skupiając się przede wszystkim na prawnym aspekcie sprawy i własnej propozycji zakończenia tego sporu.
Czytaj także: Koniec z urlopem na żądanie? Nowy Kodeks Pracy rezygnuje z tego uprawnienia!
Zanim przejdę do meritum sprawy pozwolę sobie określić pewną terminologię. Otóż przeciwnicy umów innych niż umowa o pracę (umowa zlecenie, umowa o dzieło) złośliwie nazwali je „umowami śmieciowymi”. W odwecie zwolennicy „śmieciówek” sprzeciwiający się sztywnym ramom umowy o pracę, nazwali ją „umową gnojową”. Powiem szczerze, że razi mnie używanie tego typu określeń, albowiem wszystkie te umowy przewiduje nasz system prawny, dlatego będę w dalszej części mych wywodów używał określeń: umowa o pracę i umowy cywilne.
Zacznę od stanu (de jure i de facto) jaki mamy obecnie.
Podstawową oczywiście formą zatrudnienia jest umowa o pracę, którą reguluje kodeks pracy. Pochodnymi formami zatrudnienia przewidzianymi przez wspomnianą ustawę są:
-
powołanie (np. na kierownicze stanowisko w administracji publicznej),
-
mianowanie (np. nauczyciel mianowany),
-
wybór (np. burmistrza gminy, czy prezydenta miasta),
-
spółdzielcza umowa o pracę (wynikająca z prawa spółdzielczego).
Istnieją też odrębne stosunki służbowe wynikające z ustaw szczególnych, a dotyczące przede wszystkim służb mundurowych.
Jak w przypadku większości umów do zawarcia umowy o pracę wymagane jest zgodne oświadczenie woli pracodawcy i pracownika. Wszystko byłoby dobrze, gdyby kodeks pracy pozostawiał dowolność stronom w wielu kwestiach. Niestety obszerna ustawa licząca ponad 300 artykułów bardzo precyzyjnie określa niemal wszystkie szczegóły stosunku pracy i tu tkwi główny problem.
Ta właśnie „precyzyjność” ustawy nie sprzyja zawieraniu tego typu umów. W szczególności stawia ona dużo wymagań pracodawcy, dając jednocześnie dużo praw pracownikowi. Można wręcz odnieść wrażenie, że jest to ustawa pisana przez proletariat pracowniczy.
W mojej ocenie kodeks pracy łamie podstawową zasadę wywodzącą się jeszcze z prawa rzymskiego (a obowiązującą do dziś w prawie cywilnym), a mianowicie zasadę swobody umów. Stanowi ona, że:
strony zawierające umowę mogą ułożyć stosunek prawny według swego uznania, byleby jego treść lub cel nie sprzeciwiały się właściwości (naturze) stosunku, ustawie ani zasadom współżycia społecznego.
Oznacza to nic innego jak to, że co do zasady strony mogą w ramach swobody umów, nie przekraczając pewnych granic, umówić się o wszystko, co prawo nie uznaje za podlegające jego uregulowaniom. Niestety w omawianym przypadku prawo pracy „uznaje za podlegające jego uregulowaniom” tyle szczegółów, że stronom umowy w zasadzie nie zostało już nic (a na pewno niewiele) do swego uznania.
Sytuacja ta w połączeniu z oczywiście nadmiernymi obciążeniami finansowymi spoczywającymi na pracodawcy (ZUS, urząd skarbowy) powoduje, że odchodzą oni od zawierania umów o pracę na rzecz umów cywilnych. Te bowiem są korzystniejsze (na pewno dla pracodawcy, ale i dla pracowników często też) z jednego prostego powodu – obejmuje je cywilnoprawna zasada swobody umów.
Kilka więc zdań o umowach cywilnych.
Przez umowę zlecenie przyjmujący zlecenie zobowiązuje się do dokonania określonej czynności prawnej dla dającego zlecenie. Duża swoboda kształtowania treści tego rodzaju umowy, a także jej liczne zalety, wpływają na to, że umowa zlecenie jest obecnie jedną z częściej stosowanych form ustalania podstaw prawnych świadczenia usług (pomimo tego, że jest już „ozusowana”). Wynika z tego, że nie wysokie obciążenia finansowe są przyczyną zawierania takowych umów, a wspomniana już tu swoboda umowy, a w zasadzie jej brak.
Natomiast przez umowę o dzieło przyjmujący zamówienie zobowiązuje się do wykonania oznaczonego dzieła, a zamawiający do zapłaty wynagrodzenia.
Najważniejsza różnica pomiędzy tymi umowami (z punktu stricte prawnego) polega na tym, że przy zleceniu przyjmujący zlecenie winien starannie wykonać czynności lecz nie odpowiada za skutek, natomiast przyjmujący zamówienie na wykonanie dzieła odpowiada za rezultat swych działań.
Dlatego prawnicy zlecenie często nazywają „umową starannego działania”, a dzieło „umową rezultatu”. Przenosząc to na płaszczyznę wykonywania de facto pracy na rzecz drugiej strony, zauważyć należy, że nie każdy rodzaj umowy pasuje do każdego rodzaju pracy, ale nie zamierzam w tym miejscu dalej tego roztrząsać, bo nie o to tu chodzi.
Patrząc ogólnie na publiczny spór jaki istnieje w tej kwestii, występują tu trzy strony mające swój interes, czyli pracodawcy, pracownicy i państwo.
Z punktu widzenia pracodawców korzystniejsze w chwili obecnej są oczywiście umowy cywilne pozwalające na swobodne regulowanie ich treści. Należy w tym miejscu podkreślić, że to pracodawca ponosi pełną odpowiedzialność (gospodarczą, finansową i prawną) za efekty działań całej firmy. Każda działalność niewątpliwie niesie z sobą jakieś ryzyko. Ryzyko to przypisane jest tylko i wyłącznie do pracodawcy. To przecież on daje środki produkcji, on zapewnia materiał, on organizuje stanowiska pracy i w końcu on (a nie pracownik) ponosi ryzyko ekonomiczne. Dołożenie mu jeszcze szeregu obowiązków wobec pracownika wynikających z umowy o pracę powoduje, lub może spowodować, nadmierne obciążenie skutkujące upadłością. Nie zapominajmy przy tym, że upadłość jednego podmiotu powoduje zwolnienia z pracy szeregu pracowników. Dlatego więc w interesie pracowników również leży istnienie i funkcjonowanie pracodawców, a nie ich upadłość. Z kolei wizja takiej sytuacji odstrasza chętnych do tworzenia nowych miejsc pracy. Dlatego też pracodawcy (broniąc się jakoby) odchodzą od podstawowej formy zatrudniania na rzecz umów cywilnych i jest to chyba zrozumiałe.
Z kolei strona pracownicza, w tym związki zawodowe, broni swych interesów nazywając umowy cywilne, „śmieciowymi”. Oczywiste jest to, że każdy chciałby być zatrudniony na umowę o pracę, od której odprowadzane są wszystkie daniny państwowe zapewniające (chociażby teoretycznie) w przyszłości emeryturę. Daje to jakąś stabilność życiową, możność zaciągnięcia kredytu etc. Pytanie moje jednak brzmi następująco: a kto da taką stabilność przedsiębiorcy? Odpowiedź brzmi: nikt nie da. Jak wspomniałem powyżej to przedsiębiorca, który zazwyczaj jest pracodawcą ponosi ryzyko. Typowe więc socjalistyczne żądania pracowników nijak mają się do obecnych uwarunkowań rynkowych.
Najbardziej pocieszny w tej debacie jest socjalista Piotr Ikonowicz. Broni on zaciekle pracowników, żąda zniesienia „śmieciówek”, dodając w pewnym momencie, że sam pisze felietony do gazet na podstawie umów o dzieło. Przyrzekam, że nie będę więcej niniejszego wywodu przyozdabiał kabaretowymi wypowiedziami.
Nawet jeśli można zgodzić się z często używanym argumentem, że to pracodawca jest silniejszą stroną w negocjacjach i wymusza zawarcie umowy cywilnej (pracownik jeśli chce pracować nie ma innego wyjścia), to nie zmienia to faktu, że po ewentualnym zawarciu umowy o pracę, to właśnie pracownik staje się stroną silniejszą. To on wówczas staje się beneficjentem wielu praw, a pracodawca staje się zobowiązanym.
No i pozostała nam do umówienia rola państwa, jako regulatora rynku pracy. Państwo, a w jego imieniu rządzący, jest oczywiście (a na pewno powinno być) zainteresowane tym, aby gospodarka rozwijała się, aby istniało jak najwięcej podmiotów gospodarczych, a tym samym miejsc pracy. Obserwując poczynania naszego (załóżmy, że „naszego”) rządu, a w zasadzie jego zaniechania, należy powątpiewać w chęć zakończenia tego sporu. Rząd utrzymuje typowo socjalistyczny kodeks pracy, a co jakiś czas pod naciskiem związków zawodowych, nowelizuje (patrz: socjalizuje) go. Jednocześnie godzi się na istnienie umów cywilnych, a pod naciskiem lewej strony sceny politycznej i związków zawodowych, „ozusowuje” je. Rząd zapewnia sobie tym samym dopływ danin do budżetu oraz przychylność „proletariatu” pracującego (nie chodzi przecież o nic innego, jak o słupki sondażowe). Tak naprawdę jednak rząd nie robi nic, aby rozwiązać ten spór. Pozostawia pracodawcom i pracownikom prawo „dżungli”.
Takim postępowaniem, a w zasadzie zaniechaniem, rząd przedłuża konflikt. Sytuacja jak widać jest patologiczna i to nie z winy pracodawców, czy pracowników (ci walczą o swoje interesy), ale z bezczynności rządzących. Patologia polega bowiem na tym, że pracodawcy omijają typowo socjalistyczny kodeks pracy zawierając umowy cywilne, które tak naprawdę (powiedzmy sobie szczerze) nie są przecież stworzone do regulacji stosunków pracy. Umowa zlecenie mówi o wykonywaniu określonych „czynności prawnych”. I choć niektórzy prawnicy rozszerzyli znaczenie tejże umowy o wykonywanie czynności faktycznych, nie jest to umowa stricte regulująca stosunek pracy. Natomiast umowa o dzieło dotyczy konkretnego dzieła, a nie permanentnie wykonywanej pracy. Dlatego też uważam, że stosowanie tych umów jest naciąganiem prawa, ale naciąganiem wynikającym z braku właściwej regulacji w tym zakresie. Jest niejako uzasadnionym wybiegiem pracodawców. Dlatego też twierdzę, że bez szybkich zmian w prawie pracy spór będzie trwał nadal.
Moja propozycja jest więc następująca: wprowadzić w życie całkowicie nowy kodeks pracy (nowelizacja obecnego byłaby nieczytelna), który wprowadzałby w kwestiach świadczenia pracy wyłączność dla umowy o pracę. Alternatywą dla tego rozwiązania jest umieszczenie przepisów prawa pracy w ramach obowiązującego kodeksu cywilnego jako odrębnej księgi – ale to już kwestia systematyki prawa, a nie merytoryki. Stosowanie w tym obszarze innych umów (np. cywilnych) byłoby zakazane, ale i niepotrzebne.
Taki kodeks pracy oprócz kilku podstawowych kwestii (tylko i wyłącznie podstawowych kwestii – i tu jest pole do odrębnej dyskusji) dawałby dużą swobodę obu stronom w określeniu warunków umowy o pracę. Nowe przepisy musiałyby rzecz jasna, oprócz minimalnego (powtarzam minimalnego) zapewnienia praw obu stronom, być przystosowane do obecnych wolnorynkowych warunków gospodarczych i przewidywać wspomniane już powyżej ryzyko. Nie muszę chyba realnie myślącym dodawać, że wyeliminowałbym też obecną, uprzywilejowaną rolę związków zawodowych.
Umowa taka byłaby NORMALNĄ I JEDYNĄ UMOWĄ O PRACĘ !!!
Jest to uważam najlepsza i jedyna droga do spełnienia interesów obu stron. Pracodawca nie byłby obciążony aktualnym bagażem obowiązków wobec pracownika, pracownik miałby zapewnioną umowę o pracę i podstawowe prawa, zastosowana byłaby zasada swobody umów i znikłaby patologia w postaci wybiegów prawnych (obecne umowy cywilne). Oczywiście mam świadomość, że debata nad treścią nowego prawa byłaby gorąca, ale nie ma innej drogi do rozwiązania sporu. Najlepiej gdyby zajęli się tym fachowcy (prawnicy, eksperci, przedstawiciele różnych środowisk), a nie politycy – ci bowiem patrzą tylko na spadające lub rosnące słupki sondażowe.
Czy i kiedy to nastąpi? Póki co widzę, że rządzący nie mają pomysłu!
Grafika: Wikimedia Commons.