Te kilka czerwcowych dni pamiętam doskonale. Najpierw pojawił się artykuł na stronie internetowej „Rzeczpospolitej”. Z minuty na minutę coraz więcej osób rozpoczynało dyskusję nad tym, co ukaże się w poniedziałkowym wydaniu „Wprost”.
W ten pamiętny poniedziałek kioski przeżywały oblężenie. Jedni zastanawiali się nad tym, ile pieniędzy zarobił tego dnia tygodnik. Inni nad tym, jakie będą konsekwencje tej publikacji. Jeszcze inni nad tym, jak smakują ośmiorniczki. Jedni krzyczeli, że to wstęp do końca rządu, że następne dni przyniosą kolejne sensacyjne nagrania, które zatopią „Titanica”. Ale chyba nikt się nie spodziewał, że kilka dni później wydarzy się coś jeszcze większego, że wybuchnie wielka burza, która szybko zamieni się w mżawkę.
Tego dnia przygotowywałem pytania do wywiadu z jednym ze znanych publicystów. Jednocześnie, co parę minut zerkałem na Twittera, którego od paru dni nie opuszczał chyba nikt zainteresowany sprawą. Serwis ten, jak zwykle podczas sytuacji kryzysowych stawał się czymś równie ważnym co jedzenie, czy spanie. Zaczęło się od tweeta informującego, że ABW weszło do siedziby „Wprost” i że funkcjonariusze chcą nagrań. Jedni twierdzili, że służby te nagrania zdobędą, inni śmiali się, że Latkowski ma już dziesięć kopii zakopanych w ogródku, schowanych w lodówce za szynką, przesłanych na Dropboxa, czy kilku znajomym „na wszelki wypadek”.
Czytaj także: Oblężenie siedziby. Tak próbowano usunąć w cień Korwin-Mikkego
Służby wyszły, świat się uspokoił, gdy nagle Michał Majewski rzucił kolejnego tweeta. Że wrócili. I że tym razem się nie patyczkują. Wieczorem w redakcji tygodnika znalazł się cały dziennikarski świat, zjednoczony jak przez kilka minut po śmierci Jana Pawła II, czy po Katastrofie Smoleńskiej. Oglądając telewizyjną transmisję można było drżeć o powrót PiS do władzy, albo otwierać szampana i czekać, aż zagraniczne media napiszą o białoruskich standardach. Wyniesiona przez Wiplera teczka funkcjonariusza ABW doskonale współigrała z hasłem „Państwo polskie istnieje tylko na papierze”. Wiedziałem już, że wywiadu nie przeprowadzę, bo następnego dnia całe środowisko dziennikarskie miało przeżywać swój dzień. Najpierw konferencja Premiera Donalda Tuska, a później pisanie tekstów na portale internetowe, czy występy w mediach.
Później doszły kolejne taśmy, gazety prześcigały się w nagłówkach. Kelnerzy, Rosjanie, mafia, wszyscy byli na celowniku. Dowcip internetowy o zdradzie małżeńskiej podbijał internet. A później wszystko zamilkło. Mechanicy naprawili uszkodzenia i „Titanic” popłynął dalej. Tak po prostu afera ucichła. Kilka miesięcy później Donald Tusk został szefem Rady Europejskiej i wróciła euforia z nowoczesnego, dobrze zarządzanego, szanowanego w świecie państwa.
Tak mogłaby wyglądać relacja typowego obserwatora afery, który w te dni czytał gazety i przeglądał internet. Nic interesującego, jedyne, co można wywnioskować, to że na czytaniu powyższych akapitów straciło się trzy minuty życia. Czym innym jest wejście za kulisy całej historii i przeczytanie opowieści o tym, jak afera się rozpoczęła. Wchodzimy świat człowieka, który przez całą aferę stał w cieniu. Oczyma wyobraźni widzimy jak otrzymuje on nagrania, jak tworzy stenogramy i rozpoczyna wyścig o publikację materiałów. Trafiamy w świat dziennikarstwa śledczego, w świat zakulisowej walki o każdy ciekawy materiał, o każdą cenną informację.
Opowieść Piotra Nisztora nie jest nudną relacją opisującą każe zdanie padające w stenogramach. Nie jest też żalem wylewanym przez sfrustrowanego dziennikarza, ani okrzykiem „Hej, to mnie zawdzięczacie tę aferę”. To historia kilku czerwcowych dni połączona z obaleniem mitów dotyczących zdobycia nagrań i ich publikacji. Opowieść, którą warto przeczytać jeśli chce się przekonać w jaki sposób wielkie afery traktuje się tak, jak zmielone w niszczarce inicjatywy obywatelskie.
Karol Handzel fot: YouTube PrintScreen