Druga wojna światowa wymogła na Wielkiej Brytanii zorganizowanie ogromnej floty lotniczej w celu obrony przed Luftwaffe. Mowa zarówno o maszynach, jak i pilotach. Również kobietach, chociaż nikt przed wojną nawet nie śnił o tym, że za sterami myśliwców może zasiąść przedstawicielka płci pięknej. Giles Whittell przedstawia trudną i wyboistą drogę, jaką musiały przejść miłośniczki lotnictwa, aby udowodnić, że nie są gorsze od mężczyzn.
Na wstępie od razu rozczaruję czytelników głodnych wojennych wrażeń – nie ma tu pościgów za Messerschmittami i walk w powietrzu. Z prostego powodu – dowództwo RAF (Royal Air Force) nie wyobrażało sobie wysyłania kobiet do lotów bojowych. W „Kobietach…” wojna jest gdzieś obok, chociaż jej skutki są jak najbardziej odczuwalne. Mamy tu zniszczenia po bombardowaniach, kartki na odzież, żywność czy benzynę. Jednak samą wojnę, bohaterki książki Whittella, znały głównie z mediów i z plotek, jakie krążyły po lotniskach. Ich zadanie w ATA (Air Transport Auxiliary) polegało na dostarczaniu samolotów i ludzi na wskazane miejsce. Co i tak nie było proste, gdyż najpierw musiały udowodnić, że płeć w powietrzu nie ma znaczenia.
Czytaj także: Ciche ludobójstwo
„Kobiety w kokpicie” to syntetyczne ujęcie niesamowitych wyczynów kobiet, których wielką pasją było latanie. Wiele z nich robiło to dla przyjemności, która często wynikała z tego, że ( w przeciwieństwie do większości) było je na to stać. Niektóre pracowały na to całe swoje młode życie czasem wbrew rodzinie i otoczeniu. Ale wszystkie musiały stawić czoła przekonaniu, że kobiety po prostu nie potrafią latać. A nie było łatwo: mówimy o czasach, w których Narodowa Liga Obrony Mężczyzn zgłaszała protesty wobec kobiet zabierających mężczyznom typowo męskie stanowiska pracy, w tym oczywiście pilotowanie samolotów. I tak autor rozpoczyna swoją opowieść od niezrównanej Amy Johnson, która pobiła ówczesny rekord czasowy przelotu z Southamptonu do Delhi, rekord – a jakże! – mężczyzny. Kolejne historie – Pauline Gower, Jackie Cochran i spółki składają się na pasmo malutkich zwycięstw, które przybliżały kobiety do ówczesnego marzenia – lotu w osławionym myśliwcu Spitfire (oryginalny tytuł książki mówi sam za siebie: „Spitfire Women of World War II”).
Giles Whittell w plastyczny sposób obrazuje czytelnikowi środowisko ATA, którego nie sposób nie docenić. Autor włożył dużo pracy w to, aby przedstawić lotniczki od jak najbardziej ludzkiej strony, nie zaś jako kolejny numerek w raporcie lotów. Każda z nich ma swoją historię, niekiedy niestety tragiczną. Whittellowi udało się porozmawiać z, żyjącymi jeszcze, uczestniczkami tamtych wydarzeń i dzięki temu książka zyskuje bezcenną bazę faktów z pierwszej ręki, które dodają książce pikanterii i „smaczku”. Do tego dochodzi styl autora – momentami dowcipny i zadziorny, niestroniący od kolokwializmów. Dzięki temu znamy nieoficjalne rozwinięcia skrótów ATA, pseudonimy niektórych pilotek, jak i skandale, które od czasu do czasu wybuchały w światku lotniczym. Przede wszystkim mamy również wgląd we wspomnienia z lotów, które niejednokrotnie w ciągu sekundy zmieniały się z przyjemnego myślenia o niebieskich migdałach w walkę o życie. Dodatkowo, książka okraszona jest mnóstwem zdjęć, które są integralną częścią narracji i pozwalają jeszcze bardziej wejść w świat czasów minionych.
Gdy już wydaje się, że jest sielankowo i znamy wszystkie kobiety, które dzielnie udowadniały, że bynajmniej nie są gorsze i stać je na latanie najlepszymi maszynami a czytelnik przewraca kolejne kartki z uśmiechem na ustach, Whittell sprowadza go na ziemię niczym pikujący samolot. To wciąż jest bowiem książka o ludziach, którzy ryzykowali życie i wielu z nich rzeczywiście je straciło. I kiedy chciałem już się zaśmiać z wybitnie smacznej anegdoty, dopisek w stylu: „zginęła tydzień później” budził jedynie smutek i konsternację. Nie jest łatwo, po barwnej opowieści, nagle przyjąć do wiadomości, że kolejne życie zgasło i to niestety często nie z winy pilota. Oto fragment, który najlepiej zobrazuje niebezpieczeństwo, w jakie się bohaterki „Kobiet…” zaangażowały i dowód na niezwykłą odwagę, którą posiadały:
Zginęła niemalże co dziesiąta lotniczka służąca w ATA. Żadna z nich nie strzelała nigdy do nieprzyjaciela, ponieważ latały nieuzbrojonymi maszynami. Każda byłaby zatem jak tarcza na strzelnicy, gdyby dopadła ją Luftwaffe. Kobiety mogły stać się celem własnej artylerii przeciwlotniczej, uderzyć w balony zaporowe lub […] wpaść w sidła niepogody. Latały bez aparatury radiowej, […] nie dostawały komunikatów pogodowych, nie miały możliwości kontaktu z najbliższą bazą lotniczą ani stacją meteorologiczną, nie korzystały z naprowadzania wiązką radiową.
Śmierć była zapłatą za cichą służbę, którą niewielu doceniało. Docenił ją jednak Giles Whittell, który z tematem pilotek zetknął się już w dzieciństwie, bowiem sąsiadką jego babci była jedna z kobiet występujących w książce. I chociaż one same z reguły unikały sławy i rozgłosu (zdarzały się oczywiście wyjątki), a o sobie mówiły skromnie, to autor nie uniknął tworzenia wizerunku bohaterek. Styl Whittella cechuje to, że unika on jednocześnie wydawania sądów i ocen wobec postaci przewijających się w jego reportażu, a zwłaszcza wstrzymuje głos przy wydarzeniach podchodzących pod skandal czy nieodpowiednie zachowanie. Wstrzymuje się od oceny szalonych imprezowiczek, które czasami latały na kacu; nie podejmuje się oceniania introwertyczek i buntowniczek, które w przysłowiowym nosie miały przepisy. Niektóre sytuacje próbuje wręcz tłumaczyć stresującą pracą i świadomością, że można „umrzeć lada dzień”. Unika także komentowania lotniczek mniej sympatycznych, jaką w moich oczach była Jackie Cochran, ograniczając się jedynie do delikatnej ironii. Wydawać się może, że źródło tego leży w wielkim szacunku, jakim Giles Whittell obdarzył wszystkie damy, jak i każdą z osobna właśnie za to, jak wiele ryzykowały zyskując jednocześnie tak mało.
„Twarde sztuki”, mruknęła mimochodem Diana Barnato Walker oglądając fotografię z bazy w Hamble, gdy Whittell odwiedził ją i Lettice Curtis w domu spokojnej starości w White Waltham. I faktycznie, każda z kobiet na ilustracji musiała być niezwykle twarda, aby najpierw udowodnić, że może latać a później aby spełnić pokładane w niej nadzieje, że wykona zadanie jak trzeba. Niektóre z nich pozostały młode już na zawsze, tylko na fotografii. Chociaż nie ginęły na froncie, to nie sposób nie przyznać, że nie ginęły na wojnie. Na szczęście cały czas wiedziały, że robią coś pożytecznego.
*Tytuł recenzji jest jednocześnie cytatem z recenzowanej książki.
Fot.: Wiatr Od Morza.