Wpisując w wyszukiwarce hasło „gender” otwierają mi się strony typu „czym jest” „tłumaczy co to jest”, „co to”. W grafikach jest jeszcze ciekawiej. „Gender srender”, „Stop ideologii Grander”, czy słynne pytanie „Gdzie był Gender kiedy Rohan go potrzebował?”.
Interesujące.
Pojęcie „gender” weszło już do naszego codziennego życia. Jako żart, jako element wyświemana tradycji przez nowoczesność, albo nowoczesności przez tradycję. Jako temat tabu, albo temat wypisany na sztandarach. Nie napisałem, że weszło już do codziennego życia wszystkich. Nie, weszło do codziennego życia jedynie garstki osób, których gender cieszy, albo przeraża. Reszta robi zdziwioną minę i udaje. Udaje, że wie co to jest, żeby nie wyjść na typowych „nie znam się, ale się wypowiem. Wypowiedzieć się trzeba.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Tak jak z multiplexem. Pamiętacie ile osób demonstrowało w sprawie TV Trwam na Multipleksie? Myślicie, że każdy z nich wiedział czym jest telewizja cyfrowa? Czym ten multipleks jest? Nie. Demonstrowali w słusznej sprawie, ale nie mieli o niej zielonego pojęcia. Bo czym jest ten gender? Facetami w sukienkach, edukacją seksualną w szkołach, czy nierównością płci?
Pamiętam jak podczas jednej z debat na uniwersytecie kandydaci w wyborach do Parlamentu Europejskiego spierali się ze sobą na
wiele różnych tematów. A w pewnym momencie na sali podniosła się kobieta, która przedstawiła się jako dziennikarka lokalnej gazety i całkiem na serio zapytała o gender. Tak serio, że kiedy nikt nie podał dokładnej definicji zaczęła się jazda. Że przyszli europosłowie nieprzygotowani, że o gender należy walczyć itd.
Wreszcie mamy okazję walczyć z tym brakiem zielonego pojęcia. A to za sprawą pomysłu Agnieszki Niewińskiej. Postanowiła ona, że nie będzie się rozwodzić nad komentowanym przez media programem „gender studies”. Że nie będzie podawać po raz dziesiąty tych samych argumentów. Że nie wstawi na swojego fanpage (jeśli go ma) jakiegoś nieśmiertelnego mema z kwejka który sobie z gender żartuje. Niewińska zachowała się tak jak powinna. Czyli po prostu zapisała się na gender studies. Takie proste. Gdyby więcej dziennikarzy postanowiło wejść w dane środowisko i wtedy o nim pisać, zamiast popijając sojowe latte w ciepłej kawiarni pisać o prawicy, którą zna się z opowiadań znajomej znajomego, albo siedząc w pokoju i słuchając patriotycznych pieśni pisać o lemingach siedzących w Starbuksie w którym sami nigdy nie byliśmy, bo za drogo.
Jest ciekawie. Pierwsza część, poświęcona uczestnictwu w gender studies i innych genderowych wykładach wciąga. Wypowiedzi wykładowców niejednokrotnie wywołują uśmiech na twarzy. Ale nie tylko o uśmiech tu chodzi, czytelnik musi też zyskać racjonalne argumenty, którymi mógłby się podeprzeć. Genderowa ekonomia i biologia zostaje więc zaorana, zmasakrowana i zmiażdżona przez specjalistów z danych dziedzin, którzy w rozmowach z autorką przekonują, że tezy przedstawiane podczas tego typu studiów są zmyślone. Klimat jest jak podczas czytania Młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków.
Później jest gorzej.
Gorzej, bo uśmiech na twarzy znika. Najpierw pojawiają się informacje o tym ile pieniędzy publiczych trafia na rozwój tego typu ideologii. Zaciskają się zęby, ale jeszcze niezbyt mocno. Mocniej zaciskają się później, bo pojawiają się opisy równościowych programów w przedszkolach i szkołach. W tym przypadku cały ten „gender” zaczyna się traktować poważnie. Bardzo poważnie.
Podawanie właściwych argumentów jest sztuką. Jeden „Raport o gender” znaczy w debacie publicznej więcej, niż sto powtarzanych teorii, emocjonalnych wypowiedzi, czy wzajemnego obrzucania się błotem. A przynajmniej powinien.
Fot: sxc.hu