Bruce Robertson jest podłym gnojem. Bruce Robertson jest zepsuty do szpiku kości. Bruce Robertson jest sprytny, bo skutecznie ukrywa przed światem zewnętrznym, że jest niestabilnym emocjonalnie człowiekiem. Za to świetnie manipuluje ludźmi, siejąc chaos wśród swoich najbliższych, udając przyjaciela czy kochanka. A teraz najlepszy dowcip – Bruce Robertson jest policjantem.
Jest to najbardziej przerażający stróż prawa, jakiego miałem okazję spotkać na kartach powieści. Jego cynizm sięga zenitu, bo jako Detektyw Sierżant sprawuje się na tyle dobrze, że bierze udział w wyścigu na stanowisko Detektywa Inspektora edynburskiej policji. Jednocześnie jest jednak potworem, który wykorzystuje swoją pozycję do zaspokajania własnych szalonych potrzeb. Po godzinach zajmuje się piciem, ćpaniem i wszelkimi innymi świństwami, które zainteresować mogą wysoce zdemoralizowanego człowieka. Bruce Robertson jest wstrząsająco obrzydliwy i taka też jest książka „Brud” Irvine’a Welsha.
To nie jest lektura dla poszukiwaczy piękna i nieskazitelnych emocji. To nie jest lektura dla ludzi o wrażliwych sercach. Decydując się przeczytać „Brud”, musicie mieć świadomość, jak mocno zdeprawowana jest ta powieść i jak negatywny ładunek ona ze sobą niesie. Świat z perspektywy Bruce’a Robertsona jest ponury, brzydki i niesprawiedliwy (bo przecież tak się mści na Detektywie Sierżancie, który na taki los nie zasługuje!), dlatego też trzeźwość nie jest wskazana, a kobiety należy traktować jak szmaty, bo wszystkie przecież takie są. Wiele razy będziecie się z książką nie zgadzać, ale cóż – autor ma to w dużym poważaniu. Oczekiwanie na jakąś pozytywną odmianę, pointę z morałem jest zbędnę. Chociaż wydawałoby się, że przecież Bruce Robertson nie jest całkowicie złym człowiekiem i stać go na dobry gest. I tak, czasami potrafi zaskoczyć niekonwencjonalną dla niego decyzją, ale doszukiwać się w tym trzeba raczej chaosu niż porządku.
Głównym wątkiem powieści jest śledztwo w sprawie śmierci czarnoskórego chłopaka, zakatowanego w mrocznym zakątku szkockiego miasta. Bruce widzi w tym śledztwie szansę na wykazanie się w drodze po awans (chociaż nie przeszkadza mu to jednocześnie wypowiadać rasistowskie komentarze – wyraźnie widać, że losem poszkodowanego gardzi). Awans dla niego wydaje się sprawą priorytetową, a raczej ucieczką przed życiem osobistym – jego małżeństwo jest w rozsypce, chociaż on uroił sobie, że lada dzień wszystko wróci do normy. Cierpi też z powodu niekomfortowej choroby i tasiemca, który w książce Welsha – co jest bardzo dziwnym ale i oryginalnym pomysłem – momentami przebija się przez główną narrację, stając się dodatkowym narratorem. To on, znając bohatera dosłownie od środka, stara się rozsądnie wyjaśnić, kim właściwie jest Bruce Robertson i co nim kieruje.
Oceniać „Brud” to niebezpieczna sztuka. Czytając o tylu podłych uczynkach i świńskich zagrywkach, trudno powiedzieć, żeby się tę powieść lubiło bądź ceniło – bo za co? Za podpowiedzi, jak zranić bliskich, jak gardzić całym światem i dążyć do samozniszczenia? Irivne Welsh ukazał świat i ludzką jednostkę od najgorszej strony, i tak – to mu wyszło świetnie. Językowo to potok brutalnych słów, którymi bez znieczulenia nazywa rzeczy po imieniu, to znaczy tak, jak Detektyw Robertson chciałby je nazwać. Wulgaryzmy i obraźliwe określenia na podłożu rasowym, seksistowskim, ideologicznym i religijnym są chlebem powszednim autora. Koniec powieści nie przynosi uczucia katharsis, wręcz przeciwnie – czułem się jakbym był pokryty szlamem i gnojówką. Oczywiście w kulminacyjnym punkcie powieści pojawiają się pytania, na które pragnęlibyśmy uzyskać odpowiedzi: dlaczego tak właśnie jest, czy potworem można się stać ot tak, czy jednak losy człowieka determinuje jego przeszłość? Czy mimo złych wspomnień można odnaleźć w sobie siłę do przepędzenia negatywnych emocji? Bruce Robertson, który miota się w swym życiowym szambie, wybrał obrzucanie fekaliami tych skrawków powierzchni, która jeszcze lśni czystością.
Ja widzę „Brud” jako personifikację skrajnego zła, przed którym należy się wystrzegać – raniąc innych, ranimy siebie. Raniąc siebie, tracimy wszystko. Z drugiej strony, umoralnianie takiej książki może być nadużyciem – to przecież tylko historia Bruce’a Robertsona, który bezsensownie żył w świecie, będącym dla niego bezsensem. Jej największą zaletą jest to, że nie ma w niej nic pozytywnego. Welsh nie oszukuje nikogo naiwnym zwrotem akcji, że oto buńczuczny osioł przemienia się w pięknego rumaka. Czuję w sobie wewnętrzną sprzeczność, gdy myślę o tej książce. Jest okropna, ale tylko dlatego, że świetnie o tej okropności opowiada. Godna polecenia lektura? Tak (chociaż godności tu tyle, co u Robertsona). Lecz znienawidzicie ją za to, jaka jest. Wciągnie was w wir potworności, z których będziecie się chcieli jak najszybciej otrząsnąć. Czytać wyłącznie na własną odpowiedzialność.
Fot.: replika.eu