Wydawnictwo REPLIKA aktywnie włącza się w obchody Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, przedstawiając Czytelnikom cztery tomy wspomnień polskich bohaterów podziemia, zebranych przez Marka A. Koprowskiego. W ofercie ukazały się: „Żołnierze Wyklęci”: Tom I: Przecież to dziecko bandyty!; Tom II: I znów za kraty; Tom III: Złapali go i dostał czapę; oraz „Wołyń. 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej”. Zapraszamy do zapoznania się z fragmentami publikacji oraz nabycia za pośrednictwem strony internetowej replika.eu.
Żołnierze Wyklęci. Przecież to dziecko bandyty!
Narodowe Siły Zbrojne
Najmłodszy żołnierz Żubryda
Julian Kilar jest ostatnim żyjącym członkiem legendarnego oddziału Antoniego Żubryda, który po „wyzwoleniu” w 1944 r., czyli po zajęciu powiatu sanockiego przez Armię Czerwoną, podjął walkę z komunistami, stacjonującymi na tym terenie Sowietami, a także nacjonalistami ukraińskimi. Tym ostatnim marzyło się przyłączenie ziemi sanockiej do „samostijnej Ukrainy” i pozbycie się z niej Polaków!
— Pochodzę z rodziny osiadłej w Rymanowie od XVIII wieku — wspomina Julian Kilar. — Tyle przynajmniej udało mi się ustalić na podstawie zachowanych dokumentów. Wielu przedstawicieli mojej rodziny pełniło wiele funkcji w mieście. Jeden z pradziadów był burmistrzem, inny cechmistrzem, kilku wypełniało również obowiązki radnych. Ja jestem drugim synem Jana Kilara i Marii z domu Ćwiek, urodzonym w 1929 r. Rodzice, niestety, wcześnie odeszli; matka zmarła, gdy miałem osiem miesięcy, a kiedy ukończyłem cztery lata, straciłem także ojca. Choć taty praktycznie nie zapamiętałem, zostałem wychowany w kulcie dla wartości, które były mu bliskie. Ojciec był legionistą i brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W domu zachowało się wiele śladów pamięci po nim. Dzięki temu, że broniąc ojczyzny, wykazał się odwagą i został ranny, otrzymał przywilej, który po jego śmierci pozwolił nam jakoś żyć: koncesję na detaliczną sprzedaż alkoholu i papierosów, czyli artykułów monopolowych.
[…]
„Grupa rymanowska” miała początkowo charakter nieformalny, a jej członkowie nie zaprzątali sobie głowy sprawami ideologicznymi. Podstawowe problemy były dwa. Pierwszy brzmiał: z czego żyć?, zaś drugi: za co prowadzić działalność konspiracyjną? Niektórzy zgłaszali propozycje, żeby nałożyć kontrybucje na osoby kolaborujące podczas wojny z Niemcami, które dorobiły się na tym znaczących majątków. Takich osób w Rymanowie na pewno trochę było, nie konfidentów gestapo, ale osób prowadzących za aprobatą Niemców różnorakie interesy, głownie sklepy i restauracje. Ich powodzenie zależało od życzliwości okupantów, bo w znacznej mierze funkcjonowały one poza stworzonym przez Niemców systemem kartkowym. Przez całą okupację jeden z restauratorów prowadził lokal, w którym można było zjeść i wypić bez oddawania kartek żywnościowych. Częstymi gośćmi byli w nim Niemcy. Restaurator ten z pewnością odpłacał się im, a niewykluczone, że przekazywał też informacje zebrane wśród gości knajpy, którym po pijaku rozwiązywały się języki. Byli też w Rymanowie sklepikarze działający na podobnych zasadach. Kilku chłopaków z „grupy rymanowskiej” postanowiło oskubać tych kolaborantów i odebrać im część pieniędzy zgromadzonych dzięki dobrym stosunkom z okupantem. Napisali do nich listy, w których powiadomili, że w tym a tym dniu mają przygotować określoną kwotę, po którą zgłosi się posłaniec. Ostrzegli też adresatów tych pism, że jeżeli nie zastosują się do poleceń, to dostaną kulę w łeb. Sprawa nie wypaliła, bo do jej sfinalizowania nie dopuścił Adam Zmarz. W ostatnim momencie zawrócił chłopaków spod furtki domu jednej z osób, do której wysłali taki list. Zrugał ich strasznie: Co to? Wyciągacie rękę po złodziejskie pieniądze?!, wrzasnął, przywołując ich do porządku. Był to człowiek bardzo uczciwy, któremu w głowie nigdy by nie powstała myśl, by ci, którzy walczyli o niepodległość ojczyzny, mogli czerpać zyski z bandyckiej działalności.
Żołnierze Wyklęci, I znów za kraty [fragment]
Inspektorat Częstochowski AK
Dawać świadectwo prawdzie
Prezes Antykomunistycznego Związku Więźniów Politycznych w Częstochowie Henryk Baldowski nie ukrywa, że patriotyzm wyssał z mlekiem matki. Szczyci się tym, że już jego pradziad walczył o Polskę w powstaniu styczniowym i oddał życie za Ojczyznę.
— Jego partię powstańczą rozbili Kozacy, a on sam został zesłany na Sybir — mówi. — Jak wsiadł do kibitki, to go już więcej nikt nie widział. Listów nie pisał, bo pewnie mu zakazano. Nie wiadomo, co się z nim stało. Najprawdopodobniej zmarł na katordze. Dla całej rodziny było to tym bardziej przykre, że idąc walczyć, pradziadek zostawił w domu brzemienną żonę. Moja babcia swojego ojca na oczy nie widziała. On też nigdy nie zobaczył córki. Moi przodkowie kultywowali tę opowieść, ja także przekazuję ją dzieciom, wnukom i prawnukom. Tych ostatnich mam już jedenastu. Staram się dla nich ożywiać historię i przekazywać prawdę.
Henryk Baldowski stale podkreśla, że pochodzi ze starej częstochowskiej rodziny, związanej ze służbą cywilną na rzecz Wojska Polskiego.
— Mój ojciec Franciszek pracował w intendenturze — wspomina. — Cała nasza rodzina była związana z jednostką wojskową. Mieszkaliśmy na Aniołowie, po drugiej stronie drogi, przy której stacjonowały batalion saperów i batalion łączności. W tej jednostce moja mama tuż przed wojną wzięła w ajencję kasyno oficerskie. Ojciec zmarł bowiem w 1937 r. i to mama odpowiadała za całą naszą rodzinę. Jako dziecko poznałem wszystkich oficerów i podoficerów jednostki, czułem się w tej jednostce jak u siebie w domu.
Gdy wybuchła wojna, miałem piętnaście lat. Ponieważ nie miałem ojca, musiałem bardzo szybko dorosnąć. W 1939 r., kiedy wybuchła wojna, matka (licząc się z najgorszym, a zwłaszcza z tym, że będziemy musieli uciekać i się rozdzielimy) podzieliła wszystkie oszczędności na trzy części. Jedną wręczyła mnie, drugą siostrze, a trzecią wzięła dla siebie i najmłodszego brata. Pamiętam, że gdy siostra zobaczyła niemieckie samoloty, wpadła nie tyle w panikę, co wręcz w histerię. Jakoś udało mi się ją uspokoić. Wtedy właśnie zadecydowałem, że nigdzie nie będziemy uciekać, tylko pozostaniemy na miejscu. Uważałem, że uciekając, wystawimy się tylko na niemieckie bombardowania. Mama przyznała mi rację i wkrótce okazało się, że to była słuszna decyzja. Sąsiedzi, którzy wybrali ucieczkę, zginęli pod bombami. Zanim jednak do Częstochowy wkroczyli Niemcy, przybiegł do nas żołnierz, którego nazwisko pamiętam do dzisiaj: był to Rudolf Jończyk z Piotrkowa Trybunalskiego, który mieszkał w tym mieście przy ulicy Słowackiego. W zaufaniu powiedział on mamie, że koszary zostaną wysadzone i powinniśmy przynajmniej na jakiś czas opuścić dom i wrócić kilka godzin później.
Żołnierze Wyklęci. Złapali go i dostał czapę [fragment]
W 1947 r. zostałem zdemobilizowany, czyli zwolniony z wojska. Przez dłuższy czas byłem bez pracy, ponieważ wszędzie wymagano, aby być członkiem partii. Przypadkowo na targu przy ulicy Lubartowskiej spotkałem kolegę z oddziału „Rysia”, Jana Miazka, pseudonim „Szum”. Ten był ciekaw, co robię, a ja odparłem mu, że z nikim się nie kontaktowałem, gdyż obawiałem się, że jestem obserwowany i mógłbym wpaść. On powiedział mi, że utrzymuje kontakt z „Rysiem”. Wówczas przyznałem, że jestem bez pracy i że mógłbym pracować jako kierowca starosty, ponieważ jego szofer idzie na emeryturę. „Szum” rzekł: Jesteś nam potrzebny, „Gołąb”. Będę rozmawiał ze starym. Zapytałem: Kto to jest stary?. On zaś odpowiedział, że chodzi mu o „Rysia”.
Zaprosił mnie za kilka dni do swojego domu przy ulicy Szopena. Spotkanie po długim czasie niewidzenia było bardzo miłe i koleżeńskie. „Szum” poczęstował mnie bimbrem, kiszonymi ogórkami i wiejską kiełbasą. Powiedział mi wtedy, że ma „Wilka” w MO. „Ryś” zaś uznał, że dobrze byłoby mieć swojego człowieka także w starostwie. Zaaprobował mój pomysł podjęcia tam pracy i by było to możliwe, polecił mi zapisać się do Polskiej Partii Socjalistycznej
Gdy wstąpiłem do tej partii, zgłosiłem się do kadr w starostwie. Starostą był wówczas Jan Pytel, partyzant AL. Budynek starostwa powiatowego z dużym podwórkiem i garażem mieścił się w Lublinie przy ulicy Wieniawskiej 12. Z garaży korzystali Komitet Powiatowy Polskiej Partii Robotniczej Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa oraz lekarz powiatowy. Oprócz samochodów osobowych była też ciężarówka z plandeką, często używana przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa.
Wszyscy kierowcy żyli z sobą w zgodzie. Codziennie wiedziałem, w jakim kierunku, kiedy i po co jadą samochody, zwłaszcza ciężarówka. Gdy wyjeżdżała, domyślałem się, że szykuje się większa akcja, i dawałem znać telefonicznie do punktu kontaktowego, pana Zielińskiego, pseudonim „Lisek”, w gminie Bełżyce. Do tego celu wykorzystywałem znajdującą się na portierni starostwa centralkę telefoniczną. Ponadto, jeżdżąc z dygnitarzami, miałem możliwość zdobywania cennych informacji, które przekazywałem „Szumowi”. Każdy wyjazd w teren był przyjmowany zakrapianym poczęstunkiem, a w drodze powrotnej
urzędnicy wyjawiali po pijanemu informacje o akcjach planowanych na terenie powiatu. Czasami padały też nazwiska informatorów. Bywało, że nazwiska nie padały, a tylko nazwy miejscowości, ale to już była dla terenowych placówek rejonu „Rysia” cenna wskazówka.
Wołyń. 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej [fragment]
W Lasach Parczewskich zbyt długo rzecz jasna nie popasaliśmy. Niemcy przygotowali operację mającą zlikwidować kwaterujące w nim partyzanckie oddziały. Nie chcąc podejmować walki okrężnej, nasi dowódcy podjęli decyzję o wyprowadzeniu Dywizji w kierunku Parczewa na nowe tereny operacyjne. Niemcy usiłowali do tego nie dopuścić i musieliśmy toczyć z nimi zacięty bój, żeby otworzyć sobie drogę. Miał on dramatyczny przebieg. W naszych taborach powstała panika. Nieostrzelane chłopskie konie, ciągnące wozy z zaopatrzeniem, stały się trudne do opanowania. Jakoś udało się nam odeprzeć atak Niemców i nie dać się zamknąć w kotle. Strat dużych nie ponieśliśmy, ale wśród zabitych była sanitariuszka „Czarna Maryśka”, czyli Felicja Korzeniowska. Dobrze ją znałem, bo gdy staliśmy jeszcze w Mosurze, to z polecenia chyba „Nagla”, jak dobrze pamiętam, uczyłem ją jeździć konno, żeby w czasie przemarszów nie nosiła swego medycznego ekwipunku na plecach. Żołnierze ją bardzo lubili. Była bardzo koleżeńska, nosiła się z godnością i wykonywała swoje obowiązki z ogromnym poświęceniem, często ryzykując życie. Zginęła, niosąc pomoc rannemu erkaemiście. Gdy zaczęła go opatrywać, sama dostała serię w brzuch. Chłopaki odciągnęli ją w tył, w głąb lasu, gdzie po kilku minutach skonała. Pochowaliśmy ją w kolonii Zawada pod lasem, wystawiając na jej grobie brzozowy krzyż. Generalnie wyrwanie się z Lasów Parczewskich bez toczenia większych bojów i dużych strat było dużym sukcesem wojskowym. Epopeja Dywizji zbliżała się do końca. Wzięliśmy jeszcze udział w akcji „Burza” na Lubelszczyźnie. W końcu w Skrobowie zostaliśmy rozbrojeni.
Dla wszystkich żołnierzy Dywizji był to ogromny szok. Dla mnie tym większy, że nie miałem się gdzie podziać. Rodzice od dawna nie żyli, nie wiedziałem, co się działo z braćmi, których nie mogłem w kilkutysięcznej masie rozbrojonych żołnierzy znaleźć. Jak mówiłem, nigdy ich zresztą później nie spotkałem. Znajomych w Dywizji też miałem mało. Od pozostałych kolegów dzieliła mnie przecież różnica wieku. Porucznik „Nagiel” zebrał wokół siebie grupę kilku ludzi, do której i ja się przyłączyłem. Po tygodniu marszu bez celu spotkaliśmy na naszej drodze patrol jakiegoś partyzanckiego oddziału AK. Gdy jego dowódca dowiedział się, że jesteśmy rozbrojonymi żołnierzami 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, zaproponował nam, byśmy wstąpili do jego oddziału. A co to za oddział? zapytał „Nagiel”. Ten odpowiedział krótko… „Zapory”.