W tym tygodniu minęła kolejna, dwunasta już, rocznica zamachu na World Trade Center. Zdarzenie to, wg. powszechnie panującej opinii, było pierwszym tak spektakularnym aktem terroryzmu islamskiego na tak wielką skalę. To wtedy padły hasła ogólnoświatowej wojny z terroryzmem, co pociągnęło za sobą skutki w postaci inwazji na Afganistan i Irak, doprowadzając te regiony do stanu destabilizacji trwającej aż po chwilę obecną. Aktualnie planowana interwencja USA w Syrii jest okraszona retoryką, w której wciąż pobrzmiewa echo tamtych wydarzeń. Znakiem czasów jest fakt, że teraz USA występują ramię w ramię z terrorystami z Al-Kaidy odpowiedzialnymi za atak w Nowym Jorku.
Napięcie wokół Syrii jest pokłosiem wzbierającej fali protestów przetaczającej się przez państwa Afryki Północnej, potocznie określanej mianem tzw. „arabskiej wiosny”. Wydarzenia z Libii i Egiptu napawały demoliberalną opinię międzynarodową pewną dozą, w gruncie rzeczy bardzo naiwnej, nadziei, że oto następuje koniec rządów lokalnych dyktatorów. W swym pseudowolnościowym amoku uwierzyli oni, że w państwach, w których nie ma tradycji demokratycznych jest możliwe zaszczepienie pewnych mechanizmów życia publicznego wypracowanych na przestrzeni wieków w kręgu ogólnie rozumianej cywilizacji europejskiej. Przykład Egiptu, w którym władzę zdobyli ekstremiści z Bractwa Muzułmańskiego, aby za chwilę zostać odsuniętym od steru rządu przez czynniki wojskowe, jest klarownym symbolem fiaska tych złudnych nadziei.
Niejako równolegle do egipskich wydarzeń doszło do wybuchu wojny domowej w Syrii. Szeroka koalicja różnych ugrupowań zwanych potocznie rebeliantami walczy o panowanie nad krajem rządzonym dotychczas z pokolenia na pokolenie przez rodzinę Assadów. Tzw. rebelianci cieszą się sympatią zarówno liberalnych mediów jak i zachodniej klasy rządzącej. Politpoprawni demagodzy chcą w nich widzieć bojowników walczących o wolność i prawa człowieka. Tymczasem egzekucje dokonywane rękami rebeliantów na syryjskich chrześcijanach i wyznawcach innych odłamów islamu są skrzętnie pomijane i spychane na głęboki margines. Nie pasują do kreowanego fałszywego wizerunku powstańca. Całe zło dziejące się w Syrii jest przypisywane tylko i wyłącznie siłom rządowym Assada.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Państwa zachodnie, ukrywając swe prawdziwe interesy i opierając się na wspomnianej nieprawdziwej propagandzie, od dłuższego czasu wspierają rebeliantów (wśród których paradoksalnie znajdują się terroryści z całego regionu łącznie z Al-Kaidą i bojownikami czeczeńskimi) zarówno na polu dyplomatycznym jak i po cichu podsyłając uzbrojenie oraz instruktorów. O działalności sił specjalnych nie usłyszymy nigdzie ze względu na charakter ich służby, choć już przed kilku miesiącami można było odnaleźć w internecie niepotwierdzone informacje o rzekomym pojmaniu przez wojska syryjskie grupy komandosów z Francji. Nie ulega wątpliwości, że na terenie ogarniętym konfliktem muszą operować jednostki specjalne z państw żywo zainteresowanych rozwojem wydarzeń w regionie takich jak przykładowo Izrael czy USA co dodatkowo podsyca panujące tam zamieszanie.
W ostatnich tygodniach, po upublicznieniu informacji o użyciu w Syrii broni chemicznej, USA rozpoczęły przygotowania do interwencji zbrojnej przeciw Assadowi. Nie miało znaczenia, że do dziś nie wiadomo jednoznacznie kto owej broni użył. Czy Assad zdecydowałby się na taki krok w momencie gdy w toku konwencjonalnych działań zbrojnych zaczynał przełamywać opór przeciwnika i zdobywać znaczącą przewagę militarną, a na terenie Syrii znajdowali się obserwatorzy ONZ? Byłoby to zachowanie kompletnie pozbawione logiki, trącące brakiem instynktu samozachowawczego – po prostu samobójcze. O prowokacyjnym charakterze całej sytuacji może świadczyć również rozwój wypadków, które następnie zaistniały. Bezpardonowo prąca do wojny Wielka Brytania pod naciskiem parlamentu wycofała się jednak z szumnych zapowiedzi udziału w operacji przeciw Assadowi, a w ślad za nią podążyła, równie głośno gardłująca za inwazją, Francja. Obama tymczasem zdecydował się zrzucić odpowiedzialność za decyzję o ataku na Kongres. Czyżby te „niepodważalne” dowody co do sprawców użycia broni chemicznej, o których tyle mówił Obama, okazały się niedostateczne czy zadecydowały tu inne czynniki? Zapewne obie odpowiedzi są poprawne.
Obecny konflikt w Syrii stanowi pole przecinania się interesów rozmaitych sił, tak regionalnych jak i światowych. Rywalizacja o niedawno odkryte złoża gazu w zachodniej części Morza Śródziemnego przenika się z rosyjskim dążeniem do utrzymania ostatnich stref swoich wpływów na Bliskim Wschodzie. Rosnące ambicje Turcji łączą się z izraelskim planem pacyfikacji północnej flanki przed potencjalnym konfliktem z Iranem, który jak wiadomo jest bliskim sojusznikiem Assada – nagrodą jest dominacja w regionie. Całą sytuację pilnie monitorują również Chiny, które co prawda zachowują pewien dystans, ale mogą się nieco bardziej zaangażować w przypadku wplątania w konflikt Iranu, który przecież mocno wspierają. Do tego bardzo aktywne są liczne niezależne grupy bojowników i zwykłych terrorystów, z których część może odgrywać rolę wygodnych narzędzi w rękach zainteresowanych mocarstw. Na to z kolei nakładają się poważne konflikty etniczne (np. Kurdowie) i religijne, w tym przede wszystkim na linii szyici – sunnici, a w przypadku Syrii dochodzą jeszcze alawici.
Chaos jaki ogarnia Bliski Wschód może jedynie zostać pogłębiony jeśli dojdzie do amerykańskiej interwencji. W ogniu może stanąć nie tylko region, ale także – według najczarniejszego scenariusza – i cały świat. USA aspirujące do roli światowego żandarma strzegącego globalnego porządku zdają się zupełnie nie liczyć ze skutkami swych działań. Przykład Afganistanu i Iraku pokazał, że idea niemal mesjanistycznego posłannictwa Stanów Zjednoczonych do rozpowszechniania demokracji zupełnie zbankrutowała. Zamiast światowego porządku mamy światowy chaos, na drodze ku któremu USA są skłonne stanąć w jednym szeregu nawet z Al-Kaidą.
Fot. Albert F. Hunt/Wikimedia Commons.