Postapokalipsa ma się w popkulturze ostatnimi czasy całkiem dobrze; szczególnie ta, w której główną rolę odgrywają ludzkie ciała – niekoniecznie te pierwszej świeżości. Muszę przyznać, że tematyka zombie i tworów zombiepodobnych trochę mnie już męczy i myślę, że nie jestem jedyny w takim myśleniu – i dobrze! Nasze narzekania sprawiają, że twórcy muszą rozwijać swoje pomysły, aby przedwcześnie nie zmęczyć, już i tak nienadwyrężonego, materiału. Jak w tym wszystkim odnajduje się powieściowy debiut Pawła Palińskiego?
„Polaroidom z zagłady” bliżej jest do klasycznego „Jestem legendą” Richarda Mathesona niż do kolejnego klona „The Walking Dead”. Istoty, które niegdyś były ludźmi, pojawiają się na kartach powieści Palińskiego sporadycznie, wręcz wyrywkowo. Funkcjonują jedynie jako czynnik, który zmienił świat porządku w świat chaosu, i tylko to czytelnik musi wiedzieć o stanie obecnym. Podobnie jak w powieści Mathesona, clou fabuły to historia osoby, która próbuje przetrwać, chociaż otaczająca ją rzeczywistość nie zachęca do dalszego istnienia. 64-letnia Teresa Szulc mieszka w zrujnowanym mieście S., a chociaż Biernych nie widziała od dłuższego czasu, wciąż czuje się zaszczuta w swoich czterech ścianach. Jest sama. Nie umie powiedzieć, czy ostatnia na ziemi, ale wie że w pobliżu nie ma żywego ducha. Jej walka polega na wykonywaniu codziennych czynności, które przestały być proste w momencie, gdy świat się skończył – zdobywaniu pożywienia i wody, ogrzewania (nadchodzi zima, więc zachowanie pokojowej temperatury proste nie będzie), a przede wszystkim znalezienie bezpiecznej przystani to jej ciągłe zmartwienia i o tym też jest książka Pawła Palińskiego. To nie jest epicka powieść o przetrwaniu, w którym życie polega na wyżynaniu hord żywych trupów. To tragiczna powieść o przetrwaniu, w którym uszkodzenie kominka czy zapalenie płuc decyduje o życiu lub śmierci.
Czy można zatem powiedzieć, że w „Polaroidach z zagłady” niewiele się dzieje? I tak, i nie. Amatorom niesamowitych wrażeń i fanom hektolitrów przelewanej krwi książka ta może wyjść bokiem. Paliński posługuje się bardziej instynktownymi narzędziami wywoływania strachu. Obawa przed głodem czy chorobą przedstawiona w tak dosadny sposób, gdy obserwujemy poczynania podstarzałej kobiety u kresu wytrzymałości, to nie mniej skuteczna metoda. Ramy powieści są bardzo sztywne – nie wybiegamy poza to, co bohaterka widzi, słyszy, ale przede wszystkim czuje. Jej myśli i emocje to główna zawartość książki i na tym, odnioszę wrażenie, leży cały ciężar „Polaroidów z zagłady”. Ciągłe wspominanie przeszłości, walka z samą sobą, rozpacz, niemoc – emocje Teresy Szulc przewijają się nieustannie przez karty powieści sprawiając, że doskonale odczuwa się dramatyzm tej postaci. Immersję potęguje sugestywny sposób narracji, w którym narrator zwraca się bezpośrednio do bohaterki powieści, tak jakby opisywał każde jej poczynanie, a nawet prowadził z nią dialog. Równie dobrze można to odebrać jako swego rodzaju schizofrenię Teresy, która mówi sama do siebie.
Pawłowi Palińskiemu udało się wywołać strach dzięki zmuszaniu czytelnika do wejścia w głowę swojej bohaterki; do Teresy Szulc zbliżyłem się, a nawet wzułem jej buty. Jedyne, co w „Polaroidach z zagłady” budzi wątpliwości to styl, który jest mezaliansem literatury pop z literaturą wysublimowaną, ambitną. Żywy język czasami plącze się w niepotrzebnych wyszukanych słowach i metaforach, dusi czytelnika swoją nawet nie mądrością, ale przemądrzałością. Paweł Paliński posługuje się językiem doskonale i chwała mu za to, bo były fragmenty, gdy byłem po prostu zachwycony warstwą semantyczną powieści. Czasami jednak autor przyjął niezrozumiałą dla mnie postawę poważnego pisarza, który musi popisać się ciężką formą… w powieści o zombie. Fascynacja płynnym językiem, którym niekiedy autor trafia idealnie w punkt, kończyła się w momencie, kiedy przerost formy nad treścią brał górę, zapędzając mnie w długie stylistyczne wywody rodem z nudnawych szkolnych lektur, które zrozumieć można tylko dzięki interwencji nauczyciela. Nie mam nic przeciwko pięknemu językowi, ale sprzeciwiam się zabijaniu opowiadanej historii poprzez rozprawianie o Bóg wie czym, gdzie można to było sobie zupełnie darować. Sięgając po fantastykę, nie oczekuję językowego solo gitarowego, które zrozumieć można tylko ze słownikiem pod ręką; czasami nie trzeba każdej wykonywanej czynności ubierać w zgrabną formę literacką, lecz pozostawić ją taką, jaką naprawdę jest – prostą, zero-jedynkową. To jest wada, która umniejszyła mi czerpanie przyjemności z „Polaroidów z zagłady”, chociaż pewnie fanom takiego pióra, jakie reprezentuje również Cormac McCarthy, aspekt ten przeszkadzać nie będzie.
Wielki potencjał Pawła Palińskiego, jaki ukazany został w jego zbiorze opowiadań „4 pory mroku”, nie został oczywiście przekreślony przez raptem dobrą powieść. To, że czuję się lekko rozczarowany, nie zmienia faktu, że za autora wciąż mocno trzymam kciuki. Przyniósł on powiew świeżości polskiej popkulturze i chociaż od początku przybija mu się nieszczęsną łatkę polskiego Stephena Kinga, może w tej konfrontacji wyjść z tarczą. „Polaroidy z zagłady” nie przypominają stylistycznie opowiadań z „4 pór mroku” (o których to Jakub Ćwiek powiedział kiedyś, i tu się z nim zgodzić muszę, że gdyby zawarte w nich opowiadania nie były podpisane, to uwierzyłby, że to napisał King), ale to tym lepiej, bo świadczy to o nieprzerwanej inwencji twórczej Pawła Palińskiego. Chociaż lekko przegadana i mało nowatorska, to wciąż jest to książka godna uwagi. A to, że nie wyszło mu od razu arcydzieło, nie jest wcale grzechem śmiertelnym.
Fot.: powergraph.pl