Rokrocznie w okolicach drugiej połowy listopada w wielkich centrach handlowych zaczynają pojawiać się dekoracje świąteczne. Z początku dyskretne, z każdym tygodniem coraz bardziej nachalne – im bliżej Narodzenia, tym mniej jest ono Boże; pierwszą połowę grudnia zawłaszczają radiowe wariacje Last Christmas i czekoladowe kalendarze. Wszystkim dyryguje rumiany krasnolud spod znaku Coca-Coli. Niech nam się jednak nie wydaje, że sprzeciw wobec takiego przeżywania Świąt jest czymś odosobnionym. Narzekanie na „komercję” jest narracją równoległą do niej samej (i równie dochodową), a wyjazdy do ciepłych krajów w ramach ostentacyjnego ignorowania Wigilii są równie popularne jak cukierkowe piosenki o śnieżynkach i okaleczone anglosaskie zwyczaje z importu.
Tym bardziej cieszy obecność na polskiej scenie w mniejszym lub większym stopniu kulturalnej zespołu muzycznego, który potrafi tak celnie i dosadnie skomentować polską rzeczywistość wigilijną, nie zapuszczając się przy tym ani na manowce jadowitego antykatolicyzmu, ani w ślepe uliczki zachowawczego pobłażania domniemanemu folklorowi. Braciom Figo Fagot – znanym do tej pory głównie z masakrowania disco polo, które w ich wykonaniu jest sztuką, z wulgarnego szowinizmu jako terapii szokowej wobec otumanienia metroseksualną baśnią czy z protestów mniejszości cygańskiej – po raz kolejny udało się opisać realia współczesnej Polski w sposób boleśnie prawdziwy. Znamienne, że jest to piosenka Braci Figo Fagot, nie zawierająca przekleństw (!) – co dla niejednego wydawało się dotąd oksymoronem. Nie usłyszycie jej również na żadnym z niezapomnianych koncertów Braci. Warto jej zatem wysłuchać – zaraz potem zapraszam do krótkiej refleksji.
„HOŁ, HOŁ, HOŁ!”
Utwór „Pastorałka” to trzy scenki rodzajowe, które łączy postać tajemniczego Edka Zdybla oraz ponury, wpadający w ucho refren – parodia kolędy „Gdy się Chrystus rodzi”. Monotonię corocznej hipokryzji podkreśla m.in. potrójny pleonazm aliteracyjny („stoły stoją zastawione”); instrumentalne traktowanie nawet najpośledniejszych tradycji ilustruje zdychający w zlewie karp. „Co to za Wigilia, żeby na niej nie pito?” – dziwi się bohater refrenu, i słusznie! – wszak zarówno siermiężny socjalizm Polski Ludowej, jak i materialistyczny liberalizm skutecznie szkolą już trzecie pokolenie Polaków, że każde święto to tylko jeszcze jeden dzień wolny od pracy. Bóg, którego Imię wybrzmiewa złowieszczo dla kontrastu przed każdą zwrotką, jest w tym wszystkim w oddali, na horyzoncie – wybrany przez Niego (jak twierdzi wielu) naród przypomni sobie o nim dopiero o północy.
„Magia świąt zadziałała – zaczynają się harce!”
Ale nie uprzedzajmy faktów. Faktyczny stosunek Polaka do dziedzictwa cywilizacji swoich przodków ujawnia się już na etapie przedwigilijnej krzątaniny na ostatnią chwilę – 24 grudnia w wielkim, bezosobowym i zawsze obcym zakładzie pracy to chowanie butelek i śledzika przed kierownikiem zmiany (rozpaczliwe próby budowania wspólnoty przez tryby precyzyjnych mechanizmów), podczas gdy dumny partycypant „polskich przemian ustrojowych” i poważana głowa rodziny, Pan Dyrektor, właśnie zdradza żonę z bezimienną sekretarką.
„Lulajże, tatuniu!”
Ostatecznie jednak podążamy wraz z bohaterem na rodzinną Wigilię. Ot tak, z przyzwyczajenia, bez większej refleksji. „Trudno, raz się żyje”. Równie dobrze moglibyśmy jechać do teściów na ich pogrzeb – nawet odzialiśmy się podobnie. Na wstępie wita nas charakterystyczny dla naszego kraju brak uporządkowania i oddzielania spraw ważniejszych od błahych. Wciąż żywa wśród starszych pamięć o św. Janie Pawle II jest pojmowana dokładnie tak, jak wyuczono nas przy gitarce i kremówkach – jako jeden z licznych komponentów narodowej nostalgii; równorzędny, ani trochę ważniejszy od Szopena, grochu czy zapachu kapusty. Hiperbolizacja i cyzelowanie nieistotnych szczegółów („Babcia ruga wnuka za to, że ten pogryzł opłatek” ) przy jednoczesnym zamiataniu pod dywan faktycznych problemów własnej rodziny („Teściu zrobił się i kima”) czy ohydy najbliższego środowiska to częsty motyw przewodni piosenek Braci[1].
„Symboliczne trzy ćwiartki – niech nam długo rządzi!”
Kulminacją wigilijnego amoku jest bodaj najbardziej masowa uroczystość polskiego katolicyzmu – pasterka. Od rozpoczęcia wieczerzy minęło już dobrych kilka godzin, ale obywatele nie próżnowali – wszyscy stawiają się (są wstawieni) w kościele punktualnie kwadrans przed północą, zaopatrzeni w niezbędne paliwo. Alkoholizm zjednoczył świeckich z klerem bardziej niż brewiarz, Trzeci zakon i Novus Ordo Missae razem wzięte – podczas Mszy nawet ksiądz ledwo utrzymuje równowagę, wyśpiewując chwałę Królowi Polski. Po zakończeniu wierni (komu?) rozchodzą się do domów zadowoleni (zgadnijcie, dlaczego).
Smutek jest absolutnie nie na miejscu, ponieważ:
„Spokojnie, kochani – jeszcze dwa dni bani!!!”
Premiera „Pastorałki” miała miejsce jeszcze przed zeszłoroczną Wigilią Bożego Narodzenia, ale czy zawarte w niej sceny stają się przez to mniej aktualne? Podobny sposób przeżywania Świąt to wielopokoleniowa tradycja sporej części naszego narodu. Puentą niniejszego tekstu niech będzie ilustracja „Dodatek gwiazdkowy”, opublikowana w czasopiśmie „Cyrulik Warszawski” w grudniu 1930 r., za pomocą której doradza się czytelnikom, co kupić na gwiazdkę poszczególnym członkom rodziny[2].
[1] Sam Piotr „Figo” Połać powiedział w wywiadzie z maja 2013 r.: „Taka jest rzeczywistość. My śpiewamy o tym, co się tam dzieje w kiblach. Idź to zobaczysz, że tak właśnie jest. I co, lepiej o tym nie mówić?”
[2] http://polona.pl/item/7981257/2/
Tekst został nadesłany przez czytelnika wMeritum.pl – Nikodema Bernaciaka.
Foto: SP Records.