Grafika znajdująca się na okładce nowego dzieła Foo Fighters przedstawia liczbę osiem czy symbol nieskończoności? Ja bym połączył obie interpretacje, bo te osiem utworów, na ósmym albumie grupy jest dobitnym przykładem, że ekipa Dave’a Grohla ma nieograniczoną pulę pomysłów na swoją muzykę i rozwój kariery. Mimo że nie zawsze te pomysły są trafione w stu procentach.
Tytuł Sonic Highways też nie jest dobrany przypadkowo. Zespół nagrał płytę w ośmiu studiach nagraniowych, rejestrując po jednej piosence w każdym z nich. Muzycy przemierzyli Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz, przy okazji realizując serial dokumentalny dla HBO o amerykańskiej scenie muzycznej, umiejscawiając jednocześnie siebie wśród tych wielkich. Oryginalne, prawda? Rodzi się jednak pytanie, czy przy tym wszystkim obroniła się muzyka zawarta na Sonic Highways? Mam dobrą wiadomość – moim zdaniem jest nawet lepiej niż na poprzednim Wasting Light. Szczególnie, że pomimo entuzjastycznych recenzji krytyków towarzyszących tamtemu albumowi, osobiście byłem daleki od zachwytu.
Powiem szczerze, że tutaj należy odrzucić zapowiedzi wydawców i samego zespołu, że w każdym utworze czuć klimat miejsca, w którym dany kawałek był nagrywany. Ponadto należy zapomnieć, że miał być to album koncepcyjny. Po prostu, po nastawieniu płyty i włączeniu odtwarzacza nie pozostaje nic innego, jak tylko cieszyć się muzyką.
Czytaj także: On się skończył, nim się zaczął - \"Grabaż 30\" [recenzja]
Na płycie bowiem mamy klasyczne Foo Fighters, może trochę bardziej z odniesieniami do lat siedemdziesiątych i ówczesnych klasyków amerykańskiego rocka jak chociażby Lynyrd Skynyrd, The Eagles, Kansas, Boston czy nawet Grand Funk Railroad. Ogólnie rzecz biorąc nie należy się spodziewać muzycznych fajerwerków. Cieszy brzmienie – bardzo klasyczne, dynamiczne, dalekie od dzisiejszych standardów kompresji dźwięku; wszak sama osoba Butcha Viga gwarantuje jakość realizacji.
Otwierający płytę Something For Nothing przypomina mi jazdę po autostradzie od momentu rozruchu silnika, aż po gnanie na złamanie karku. Spokojny wstęp zdecydowanie zmyla słuchacza. Słysząc pierwszy raz ten singiel, bałem się, że Foo Fighters wypuścili do radia ugrzeczniony kawałek, aby przyciągnąć nowych słuchaczy (chociaż wielki przebój zespołu The Pretender też zaczyna się niewinnie). Nic z tych rzeczy. Pod koniec utworu jest ostra, rockowa jazda z rozdzierających krzykiem Grohla. Dodatkowym atutem jest gościnny występ gitarzysty Ricka Nielsena z Cheap Trick.
No właśnie, to kolejny aspekt rozmachu nowego projektu Foo Fighters. Na płycie jest mnóstwo ciekawych gości, jak chociażby Joe Walsh z The Eagles (Outside), znany muzyk country Zac Brown (Congregation) czy najbardziej kojarzony ze współpracy z Davidem Bowiem – Tony Visconti (I Am River). Jest ich zresztą znacznie więcej; inna sprawa, że jak ktoś przesłucha płytę bez spoglądania w książeczkę dołączoną do wydawnictwa, to może po prostu… ich nie zauważyć. Trochę szkoda, mimo wszystko.
The Feast And The Famine daje się zapamiętać fajnym, rwanym riffem i czadowym refrenem. Czyli standard w wykonaniu Foo Fighters. Congregation ma w sobie radiową lekkość i niezwykle chwytliwą melodię. Kolejny na trackliście – What Did I Do?/God as My Witness nie przynosi jakichś zaskoczeń, jest sporo zmian tempa, nastrojów – od chwytliwego hard rocka do podniosłych tematów w drugiej części utworu. Knajpiany fortepian w tle może sygnalizować, że kawałek został nagrany w miejscu, gdzie blues tętni pełnią życia. Rzut oka w książeczkę i mamy pewność – Austin, w stanie Teksas.
Outside z gościnnym występem Joego Walsha nie sprawia tak dobrego wrażenia, jak poprzednie piosenki. To dosyć toporne granie jak na Foo Fighters, chociaż solo gitary z końca może się spodobać. W bardzo stadionowym In The Clear w końcu jest mocno zaakcentowany udział gości na płycie. Kawałek ten nagrany został w Nowym Orleanie i mamy w nim muzyków Perservation Hall Jazz Band. Chociaż sama piosenka jest daleka od jazzowego sznytu to, szczerze mówiąc, połączenie instrumentów dętych i zespołu rockowego nieuchronnie przynosiło mi na myśl Bruce’a Springsteena i jego The E Street Band.
Subterranean miał nas zanieść do Seattle. Ale niech nikt sobie nie myśli, że Foo Fighters zacznie grać grunge. Chociaż sam kawałek zachowany w spokojnej aranżacji może przywodzić na myśl delikatniejsze piosenki z doładowaniem w wykonaniu Pearl Jam, to takie porównanie jest chyba z lekka na wyrost. Wartym zaznaczenia jest fakt, że kawałek nagrany został w studiu, gdzie Foo Fighters wykreowali swój debiut.
Płytę kończy mój faworyt, czyli I Am River. Absolutnie nie jest to kawałek przełomowy, który wskazuje nową ścieżkę w rozwoju Foo Fighters. Ale początkowe dźwięki, leniwe partie gitary i delikatny śpiew Grohla powodują, że słuchacz zaczyna się dosłownie unosić w powietrzu. Z minuty na minutę kompozycja nabiera obrotów; no i refren, mocny, wykrzyczany, ale i melodyjny, zachęcający do śpiewania z Grohlem: I Am a River! W gruncie rzeczy, to prosty kawałek, lecz w tej prostocie jest ujmująco genialny.
Miała wyjść superprodukcja, i chyba nie do końca się udało. Serialu, szczerze mówiąc, nie oglądałem – tutaj akurat się nie spodziewam rozczarowania, bo Grohl już pokazał, że potrafi robić filmy dokumentalne. Problem polega na tym, że płyta Sonic Highways niespecjalnie okazała się „muzyczną mapą Ameryki”. To po prostu kolejna dobra płyta Foo Fighters, która doda parę przebojów i klasyków do koncertowego repertuaru. Co więcej, może zamieszać w podsumowaniach 2014 roku, tylko należy odrzucić całą otoczkę, która powstała wokół tego krążka.
Foto: Sony Music Polska.