Często zastanawiamy się jak ludzie radzili sobie w średniowieczu, bez elektryczności, firm, które produkowały przedmioty na masową skalę, jak radzili sobie w terenie. Ekipa Nordelag zajmuje się miedzy innymi średniowiecznym survivalem. Jak wygląda survival w ich wykonaniu?
Pada pomysł wyjścia w teren. Co dalej? Wybierają miejsce, które jest jak najbardziej oddalone od cywlizacji. Miejsce spokoju, dzikiej zwierzyny, miejsca gdzie człowiek rzadko stawia swoje nogi.
Czasami forma wypadu to obozowanie, czasami przemarsze z jednego punktu do drugiego. Forma zależna jest od chęci i ilości wolnego czasu.
Sprzęt, którego używają do celów survivalowych, musi mieć potwierdzenie historyczne (ikonografia, opisy, znaleziska) z wieków od IX do XI. Ich strój jest również wzorowany na strojach z tamtych czasów, a wszystkie przedmioty są wykonywane z tworzyw, z których w tamtym czasie były wykonywane. Jak mówi jeden z członków grupy Nordelag, robią to samo co dzisiejsi survivalowcy, lecz używają do tego innych „zabawek”.
Oto jak opisuje wyprawy członek grupy Nordelag, Bartłomiej Paśnik:
Na miejscu jesteśmy ok 8:30, przebieramy się w historyczne ciuchy, wrzucamy bagaże na plecy i ruszamy w las. Celem są okolice jeziora, i wiemy że mamy poruszać się na południe, po kilku kilometrach marszu docieramy do pierwszego celu. Jezioro jest przepięknie położone, krystaliczna woda pełno dzikiej zwierzyny, rzeki, wyspy, bagna. Planujemy już kolejną wyprawę w której będziemy chcieli się przedostać się na wyspę. Szukamy miejsca na obóz, z założenia powinno być oddalone od wody (jeśli chcielibyśmy nocować). Trafiamy na ślady krwi, są świeże, krew jeszcze nie skrzepła, są oddalone od siebie o ok dwa metry więc zwierzę krwawi dosyć regularnie lecz nie obficie. Niestety nie udaje się nam jego odnaleźć i nigdy się nie dowiemy co to było… Może po prostu pani dzik miała cieczkę . Rozbijamy obóz zaraz obok zwalonego drzewa, które jest naturalną ochroną przed wiatrem. Przygotowujemy się do rozpalenia ognia, dzielimy obowiązki, cześć przygotowuje zestawy do rozpalania, krzesiwo na wzór tych z średniowiecza, krzemień oraz zwęglony len i czaga (grzyb) przywieziona z wyprawy do Rosji, które świetnie „łapią” iskry. Reszta ludzi zbiera drewno z powalonych przez wiatr drzew. Rozpalamy ogień w ciągu kilku minut, jest to zawsze wielka frajda. W środku człowieka siedzą pierwotne instynkty, które każą się z tego cieszyć. W ogniu jest pewna magia, wręcz świętość. W dzisiejszych czasach mało kto zwraca na to uwagę. Konsumujemy to co wcześniej przygotowaliśmy, trochę boczku, trochę słoniny, trochę drobiu, kilka podpłomyków, a do picia woda i kwas chlebowy. W międzyczasie uczymy się zastawiać wnyki/pułapki na ptaki i drobną zwierzynę. Niestety nasze prawo traktuje to jako kłusownictwo, więc robimy to „na sucho”. Umiemy, ale nie korzystamy, jak nie musimy. Ruszamy dalej, co pewien czas napotykamy ludzi którzy są lekko zdezorientowani tym co widzą… „Józek nie uwierzysz kogo widziałam w lesie”. Parę zakrętów oraz górek i tracimy lekko orientacje i idziemy nie tą drogą, którą powinniśmy, ale dzięki temu napotykamy rzeczy i miejsca o których nie mieliśmy pojęcia i do których na pewno wrócimy w kolejnych wyprawach. Przeprawiamy się przez strumienie i (na szczęście) podmarznięte bagienka aby w końcu dotrzeć do naszego szlaku. Kierunek dom, wracamy do XXI wieku.”
Do rozpalania ognia używają miedzy innymi takiego zestawu, który zawiera kamień, krzesiwo, korę jałowca, czagę, zwęglony len.
Cofnięcie się o 1000 lat daje niesamowitą frajdę, w powietrzu czuć ducha tamtych czasów. Co prawda wehikuł czasu nie istnieje, ale dla chcącego nic trudnego.
Źródło: wMeritum.pl
Zdjęcia: Bartłomiej Paśnik