Jeden z najważniejszych zespołów rockowych lat dziewięćdziesiątych powrócił na dobre. Może płyta Man on the Run nie stanie się dziełem na miarę Sixteen Stone czy Razorblade Suitcase, ale na pewno pozostawi po sobie niezłe wrażenie i sądzę, że fani będą do niej wracać nader często.
Powrót muzycy mieli w 2011 roku niezwykle mocny, szczególnie, że z albumu The Sea of Memories zdołali wykreować spory hit, czyli The Sound of Winter. Czy będzie tak na Man on the Run? Ciężko stwierdzić, bo pomimo całej swojej lekkości i przebojowości The Only Way Out nie zrobił kariery na listach przebojów. Chyba światu już ostygła wiadomość, że Bush powrócili, i pewna ekscytacja związana z ich reunionem po prostu znikła.
Nie zmienia to faktu, że nowy krążek Bush jest kontynuacją drogi, na którą weszli muzycy na poprzedniej płycie. Dalej mamy typowe dla Bush aranżacje, brudne gitary i charakterystyczny, nic nie zmieniający się głos Gavina Rossdale’a. Do tego dołożymy świetną produkcję jednego z najbardziej rozchwytywanych współczesnych producentów rockowych – Nicka Raskulinecza – i mamy przepis na całkiem udaną płytę.
I chyba tylko udaną, bo o ile zakręcony, nerwowy Just Like My Other Suns fajnie wprowadza w płytę, to kolejny na trackliście, tytułowy Man On The Run poza fajnym refrenem jest niemrawy, wręcz nijaki. Niestety, kolejny The Gift powoduje obawy co do jakości całego krążka. Niby wszystko jest na swoim miejscu: gitary, głos, melodie, ale niestety nic nie pozostaje w głowie.
Na szczęście dalsza część płyty jest lepsza. Bush zaczyna komplikować kompozycje, które są bardziej złożone w swojej strukturze; pojawiają się bogatsze partie instrumentalne. I tak, mocny, żwawy, przebojowy This House Is On Fire powoduje uśmiech na twarzach słuchaczy, noga sama chodzi do rytmu, a refren jest zabójczo chwytliwy. Ciężki, momentami wręcz industrialny w klimacie Loneliness Is A Killer również daje radę. Bodies In Motion potrafi zachwycić motoryką i początkowym tematem z, banalnymi może, aczkolwiek zapadającymi od razu w pamięć zaśpiewami Rossdale’a.
Balladowy Broken In Paradise trzyma poziom poprzednich kompozycji. Surrender to kolejny spokojniejszy kawałek, w wolniejszym tempie, z ciekawym tłem instrumentalnym, z wieloma nakładkami w tle charakterystycznymi dla produkcji Raskulenicza (sprawdźcie jego brzmienie na albumie Snakes & Arrows grupy Rush z 2007 – majstersztyk). Dangeroues Love to zapętlony kawałek, z „mechanicznym” riffem w tle. Kończący Eye Of The Storm wprowadza za to psychodeliczne klimaty na płytę, potęgowane cudownym solo gitary na czele.
Mimo nudnawego początku, z każdym kolejnym utworem płyta Man On The Run się rozkręca, szczególnie kiedy Bush zaczynają kombinować i odchodzą od schematu refren-zwrotka. Z tego wszystkiego wychodzi kolejna zgrabna płyta w ich karierze, na której są jednak także kiepskiej jakości strzały, co powoduje obniżenie oceny nieznacznie w dół. Summa summarum jednak, warto sięgnąć po Man On The Run w świecie, w którym coraz mniej ceni się czyste, organiczne rockowe brzmienie, któremu nieustannie hołdują Anglicy z Bush.
Foto: Sony Music Polska.