Rankiem 1 września 1939 roku pierwsze oddziały Wehrmachtu przekroczyły granicę Rzeczypospolitej. Pancerny grot tego natarcia stanowiło niemal 4000 czołgów i samochodów opancerzonych. Wojsko Polskie do odparcia tej agresji wystawić mogło jedynie 755 pojazdów tego typu. Pomimo znacznej dysproporcji sił polska broń pancerna stawiała aktywny opór przez większą część kampanii, odnosząc gdzieniegdzie lokalne sukcesy.
Przewaga w liczebności nie jest jednak równoznaczna z wygraną. Niemieckim zagonom pancernym uległa przecież tak samo silna pod względem liczby maszyn armia francuska. Przez pierwsze miesiące walk na froncie wschodnim Niemcy zniszczyli ponad 20 tys. sowieckich czołgów, mimo że te górowały nad nimi w stosunku niemal 6:1. Zadecydowały dwa inne czynniki. W wypadku Francji – fatalna organizacja sił pancernych, w wypadku ZSRS – nieprzygotowanie do wojny. Aby zrozumieć sedno problemu wrześniowych walk, należy przyjąć, że w naszej armii obecne były oba.
Naczelne dowództwo WP nasze 755 czołgów i samochodów pancernych podzieliło na 2 brygady pancerno-motorowe (Vickers E, tankietki), 3 samodzielne bataliony czołgów lekkich (7TP, R-35) i 3 samodzielne kompanie czołgów wolnobieżnych (R-17). Dodatkowo pomiędzy armie rozdzielone zostało 15 samodzielnych kompanii czołgów rozpoznawczych (tankietki), natomiast każdej z 11 brygad kawalerii oddano po jednym dywizjonie pancernym (tankietki i samochody pancerne). Oznacza to, że już na początku skromną liczbę kilkuset czołgów rozproszono niemal całkowicie. Jedynie stanowiące relatywnie dużą siłę oddziały pancerne zawarte były w brygadach pancerno-motorowych i samodzielnych batalionach czołgów lekkich (~50). Kompanii czołgów wolnobieżnych z racji na ich przestarzały sprzęt liczył nie będę.
Katastrofalna organizacja wojsk pancernych to jedno, drugie to chyba jeszcze gorsza organizacja ich zaplecza. Wobec nieukończonej i chaotycznej mobilizacji oraz ogólnej powierzchowności przygotowania Planu Zachód i tak już rozdrobnione siły musiały borykać się z niemal ciągłymi brakami materiałów pędnych, map, radiostacji i części zamiennych. Gdyby tego było mało żołnierze byli niekompletnie lub wręcz wcale nie przeszkoleni w użyciu czołgów. Jak notował kpt. Konstanty Hajdenko – dowódca 2. kompanii 2. Batalionu Czołgów Lekkich:
„Braki personelu fachowego (majster radiotechniczny jeden na batalion), wyszkolonych dobrze kierowców czołgowych – samochodowi kierowcy lub niewyszkoleni ze szkolnej kompanii obejmowali czołgi lekkie potrzebujące troskliwej opieki i umiejętnej jazdy. Brak amunicji kruszącej do działek 37mm. W ogóle brak amunicji do działek w czasie mobilizacji i w 1 dniu wojny − przeznaczoną amunicję dla 2 batalionu pancernego zabrała 10 brygada kawalerii z transportu. Brak materiału wybuchowego w czołgach − w razie potrzeby były czołgi podpalane − co nie dawało takiego skutku, jak wysadzenie czołga przy pomocy materiałów wybuchowych, a w akcji w ogóle niemożliwym było zniszczenie czołga (brak materiałów wybuchowych w składnicach). Oficerowie rezerwy w ogóle nie byli przeszkoleni na czołgach 7TP, a przewidziani planem mobilizacyjnym do kompanii nie dołączyli.”
Wycofując się coraz dalej w głąb kraju, zdobywano różnymi sposobami paliwo lub porzucano unieruchomione maszyny. W czasie przemarszów często szwankowała łączność z kompaniami technicznymi, czasami dochodziło do gubienia ich na dłuższy czas. Wszystko to spowalniało przemieszczanie się wojska i utrudniało sprawne nim dowodzenie. Pomijając dowodzenie lokalne, tragiczną decyzją było trzymanie przez Naczelnego Wodza w odwodzie 21. Batalionu Czołgów Lekkich uzbrojonego w doskonale opancerzone czołgi R-35. W rezultacie batalion nie brał udziału w walkach i nie oddawszy jednego strzału ewakuował się do Rumunii.
Kłamstwem natomiast jest twierdzenie, że wszystkie polskie czołgi, za wyjątkiem legendarnego już niemal 7TP, ustępowały niemieckim. Tylko stare Renault R-17 nie przedstawiały już większej wartości bojowej. Należy zaznaczyć, że niemal połowę niemieckiej Panzerwaffe we wrześniu 1939 stanowiły PzKpfw I wyposażone jedynie w karabiny maszynowe. Uzbrojeniem i opancerzeniem nie różniły się one znacząco od polskich tankietek TKS i TK, spośród których część przezbrojono w nkm 20mm. Niewiele mniej niż wspomnianych PzKpfw I było PzKpfw II. Te uzbrojone były już w km i działko 20mm. Nadal były one jednak co najwyżej porównywalne do 7TP, Vickersów E i Renault R-35, których główną broń stanowiły działka 37mm i 47mm. Dopiero PzKpfw III oraz przejęte przez Wehrmacht czeskie czołgi LT vz. 35 można byłoby do nich z czystym sercem przyrównywać. Nad polskim sprzętem górowały jedynie nieliczne PzKpfw IV i LT vz. 38 stanowiące bardzo mały odsetek niemieckich wojsk pancernych w Polsce.
Skąd w takim razie brały się taktyczne sukcesy naszych pancerniaków? Jeśli nie z lepszego wyszkolenia, nie z przewagi liczebnej, nie z lepszej organizacji to z… uporu i hartu ducha. Wojsko Polskie przez większość kampanii walczyło przyparte do muru. Polskie siły pancerne nie były wyjątkiem. Pomijając kwestię walki o kraj i poczucia konieczności spełnienia patriotycznego obowiązku, nasi pancerniacy musieli po prostu wycofywać się wraz z niemiłosiernie bitą resztą armii i uderzać nie tylko tam gdzie to możliwe ale też gdzie konieczne. Niemcy często nie spodziewali się tak uporczywej walki ze strony polskich czołgów, więc przy znacznych stratach ustępowali z pola bitwy. Jak wspomina kpr. Mieczysław Białkiewicz z 2 kompanii 2. Batalionu Czołgów Lekkich:
„Przed wieczorem znów ukazują się tumany kurzu. Już wiemy co to jest. Nie przeszkadzamy im w reperowaniu mostu. Widać, że są już ostrożniejsi, ubezpieczają się, jednak nie za bardzo. Są przekonani, że nas rozbili lub przepędzili, Bóg wie jak daleko. O naiwni, jakże głęboko się mylą. Teraz już czeka na nich cały batalion najgroźniejszych polskich czołgów, doskonałych 7TP.”
Czołgi osłaniały nasze wycofujące się dywizje spowalniając postępy wroga. Przez pierwsze dwa dni wojny 10. Brygada Kawalerii (pancerno-motorowa) wsparta pułkiem KOP skutecznie wstrzymywała postęp niemieckiego XXII Korpusu Armijnego niszcząc ok. 50 czołgów. Dwa dni później stoczyła wygraną potyczkę z oddziałami 4. Dywizji Lekkiej i zmuszając je do wycofania się otworzyła sobie drogę odwrotu na Tarnów. Niedługo potem pod Nowym Wiśniczem zatrzymała na cały dzień niemiecką 2. Dywizję Pancerną i wspomnianej już 4. Dywizję Lekką. Prowadząc ciągłe boje opóźniające i sporadycznie kontratakując brygada wycofała się aż pod Lwów.
Dwa (1. i 2.) bataliony pancerne walczące w ramach Armii Prusy w przeciwieństwie do brygad pancerno-motorowych nie dysponowały własną piechotą, jednakże ich właściwa siła pancerna była daleko większa. Każdy z nich miał bowiem na stanie 49 czołgów 7TP. Prowadziły one ciężkie boje odwrotowe, niszcząc łącznie kilkadziesiąt czołgów wroga pod Jeżowem, Rozprzą i Odrzywołem. 18 września połączone siły Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej i 1. Batalionu Czołgów Lekkich odbiły część Tomaszowa Lubelskiego z rąk niemieckich niszcząc przy tym dziesiątki pojazdów wroga. Nie mogło to jednak zmienić losów bitwy. 2. Batalion Czołgów Lekkich natomiast, sukcesywnie przebijał się docierając najpierw do Warszawy, potem do Brześcia, by dopiero w Kowlu z braku paliwa zniszczyć własne czołgi i przekroczyć granicę z Rumunią.
Każdy Polak zna historię bohaterów z Westerplatte, większość zdaje sobie sprawę z sukcesów naszych myśliwców w 1939 roku, niektórzy słyszeli o perłach w odmęcie tragedii – bitwach pod Mokrą i na Helu. Mało ludzi natomiast wie cokolwiek o polskich pancerniakach, a szkoda. Ich losy z całą pewnością zasługują by zapisać je na najbardziej krwawych, a może i najchwalebniejszych kartach wrześniowej epopei.