Sprawy Gdyńskiej bitwy kibiców Ruchu Chorzów z marynarzami z Meksyku nie trzeba nikomu przypominać. Był to temat top 1 polskich mediów przez ostatnie kilka dni. Na początku wałkowano samą sprawę – przyczyny, przebieg i międzynarodowe skutki „konfliktu”. Następnie był premier, który niczym twardy ojciec narodu ogłosił rozpoczęcie „drugiej wojny z kibicami”. Ta sprawa jest jednak dużo głębsza niż pomyśleć by mogli niedoświadczeni obserwatorzy sceny politycznej. Ukazuje ona fakt, że władze polskie poddają się pewnemu trendowi jaki szerzy się w całej demokratycznej cywilizacji.
Zacznijmy od Gdyni. Bez względu na to co ustali prokuratura czy policja – Panowie, kibice Ruchu Chorzów, chylę przed Wami głowę! W przeciwieństwie do policji, straży miejskiej czy innych służb porządkowych, jako jedyni mieli odwagę stanąć w obronie Polki, ordynarnie zaczepianej przez podpitego meksykanina. Trzeba sobie uświadomić brutalną prawdę – tam zawiodło PAŃSTWO, które jest zobowiązane do stania na straży praw i wolności SWOICH OBYWATELI, a nie gości z jakiegokolwiek innego kraju. Jako, że nie zrobiło tego, wyręczyć go musieli kibice i bardzo dobrze, że tacy się tam znaleźli. Oczywiście, zdaje sobie sprawę, że nikt nie ma prawa do samosądu – ale jak inaczej zareagować w takiej sytuacji?
Wracając do (w)meritum – po tych wydarzeniach, jeszcze przed dokładnym rozwikłaniem sprawy przez powołane do tego służby, przed kamery wchodzi premier i mówi nam o zagrożeniu bandytyzmem i Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. Kończąc swoje wystąpienie Donald Tusk wypowiada tym „bandytom w szalikach” wojnę i zapowiada specjalne zebranie rady ministrów w tej sprawie (tak jakby nasz kraj, a w szczególności jego finanse i gospodarka, nie miały teraz poważniejszych problemów). Wyżej wspomniane zebranie opierało się niemal wyłącznie na mówieniu jacy to Ci kibole są źli i niebezpieczni. Zero konkretów. Ostatecznie zwołano konferencję prasową podczas której minister Sienkiewicz z marsową miną, kreowany na ostatniego sprawiedliwego i szeryfa na „dzikim wschodzie” przypomniał wszem i wobec, że państwo ma monopol na przemoc i odbierze się go innym grupom. Całej tej szopce towarzyszyła nieustająca propaganda medialne, która w mojej ocenie ma 3 zadania: straszyć, straszyć i jeszcze raz straszyć. Wzbudzić w ludziach niepokój i poczucie zagrożenia. Tak to już jest, że ludzie w najbardziej zdegenerowanym ustroju świata, jakim jest współczesna demokracja, nad wszelkie inne wartości cenią dwie – spokój i bezpieczeństwo. Przeciętny Polak nie zada sobie pytania – o co w tym wszystkim chodzi. On chce tylko czuć się komfortowo, a wszystko inne niech się pali i wali. Dlatego po raz kolejny da się nabrać na sprawdzoną sztuczkę – uwierzy, że ten rząd i ta policja widzą problem, znają się na rzeczy i zapewnią nam upragnioną wygodę, jaką jest żyć bezpiecznie, nie wychylać się i przypadkiem za dużo nie myśleć.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Dlaczego nazwałem tą metodę starą i sprawdzoną? A czymże innym jest amerykańska wojna z terroryzmem? Po atakach na World Trade Center rząd Stanów Zjednoczonych dostał od Al-Kaidy (nie od muzułmanów) prezent. Coś czego potrzebowali od czasów wojny w Wietnamie – PRETEKST. Coś co pozwoliło przekonać najpierw własnych obywateli, a później całą społeczność międzynarodową – że są oni w niebezpieczeństwie! Każdemu coś grozi, każdy jest narażony na atak z bliżej nie zdefiniowanego źródła. Pozwoliło to amerykanom zupełnie bezkarnie, ba, przy pomocy sił z całego świata, prowadzić swoje wojny, których efektem wcale nie jest poprawa bezpieczeństwa, ale potężny zysk amerykańskich rafinerii i przedsiębiorstw sektora militariów oraz podtrzymanie hegemoni USA na świecie. Po kilku latach nieustającej propagandy strachu, doszło do takiej paranoi, że służby specjalne mogą inwigilować każdego obywatela, czytać jego e-maile, SMS-y i korespondencję, podsłuchiwać rozmowy, obserwować niemal bez ustanku dzięki sieci kamer oraz sprawdzać treści, jakie wyświetlił w internecie. Fakty o tym procederze, jakie ujawnił niedawno Edward Snowden, tylko z pozoru przestraszyły przeciętnego jankesa. Sam z ust jednego z nich usłyszałem „(…)może za to jest bezpieczniej i możemy spać spokojnie”.
Wielu czytelników na pewno może zdziwić czy wręcz oburzyć fakt, że porównuję walkę z kibolami do wojny z terroryzmem. Wiem, że jest to co najmniej kontrowersyjne, ale nie chodzi tutaj o same w sobie działania czy ich zakres, a o metodę na podporządkowanie sobie społeczeństwa. Stąd już tylko kilka kroków do totalitaryzmu. Chodzi mi tylko o jedno – myślmy samodzielnie, i nie dajmy sobie wmówić, że mamy się bać wszystkiego. Nasze życie zależy tylko i wyłącznie od nas samych i to my jesteśmy za siebie odpowiedzialni. Słusznie powiedział Benjamin Franklin:
Ci, którzy poświęcają swoją wolność w imię bezpieczeństwa, nie zasługują ani na jedno ani na drugie. A w konsekwencji i jedno, i drugie tracą.
Foto: www.sxc.hu