„Więzy krwi” to kolejna powieść kryminalna Gregga Olsena, która doczekała się publikacji na polskim rynku wydawniczym. Obracając się w okolicach swego rodzinnego Seattle, które stało się ostatnio modnym miejscem do prowadzenia kryminalnych zagadek, m.in. dzięki serialowi „The Killing”, autor zaprasza czytelnika do przyjrzenia się głównej gwieździe swojej powieści – kobiecie tyleż pięknej, co śmiertelnie niebezpiecznej. Z zaproszenia skorzystałem, chociaż po „Lodowej kurtynie” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. W rezultacie doświadczyłem historii znacznie sprawniej skonstruowanej, co mnie mile zaskoczyło; jednocześnie autor nie ustrzegł się od wad, które można było zauważyć już wcześniej.
Gdy pisałem recenzję „Lodowej kurtyny”, narzekałem głównie na brak elementów zaskoczenia oraz na nieprzemyślane i trącące banałem zakończenie. Po przeczytaniu „Więzów krwi” nie czuję się oszukany, aczkolwiek uważam, że za powracające mankamenty należy winić samego autora, który hołubi taki, a nie inny sposób narracji. Żeby jednak nie pozostawić Was na przysłowiowym lodzie, służę krótkim wyjaśnieniem, o co właściwie w „Więzach krwi” chodzi. Główną bohaterką jest Tori Connelly – kobieta na wskroś przebiegła i zimna. Jej ujęcie jest dość stereotypowe – to piękna blondynka, której sposobem na dostatnie życie w luksusach jest owijanie sobie mężczyzn wokół palca i manipulowanie nimi tak, aby to jej dobro było na wierzchu. Femme fatale w najgorszym wydaniu – tak naprawdę gardzi ona uczuciami, swe ciało traktuje jak monetę przetargową, a jedyne co się liczy, to wypchane kieszenie pełne forsy. Tori w żaden sposób nie da się polubić – jest to osoba, której w życiu nie chciałbym poznać, a jej podobnymi gardzę okrutnie. Tak jak Connelly uważa, że cały świat kręci się wokół niej, tak i Olsen zdecydował, że jego najnowsza powieść nie spuści jej z oka choćby na moment. Wokół pięknej Tori już od czasów młodości pojawiło się bowiem kilka przykrych wypadków, wskutek których życie straciło kilka powiązanych z nią osób. Wypadek? A może zaplanowane morderstwo? Na początku „Więzów krwi” dochodzi w Tacomie do kolejnego zabójstwa – ginie jej mąż, Alex Connelly, ona zaś zostaje postrzelona. Czytelnik jednak szybko zauważa, że pani Connelly nazbierało się już sporo za uszami i jasne jest, kto tu odgrywa rolę głównego, czarnego charakteru. W rezultacie Tori kręci i manipuluje, ile fabryka dała, a chociaż wciąż figuruje na liście podejrzanych, nie ma przeciwko niej klarownych dowodów.
No dobrze, ale co z innymi postaciami powieści? Naturalnie, pojawiają się i one, chociaż muszę przyznać, że są jedynie ołówkowymi szkicami na papierze, które w żaden sposób nie zwracają na siebie uwagi. Po lekturze doszedłem do bardzo poważnego zarzutu wobec autora: a mianowicie, że Gregg Olsen ma wielki problem z zainteresowaniem czytelnika swoimi bohaterami. Brak przede wszystkim rozwoju postaci, który sprawiłby, że związałbym się z którąś z nich. Oczywistym jest, że Tori to bohaterka odpychająca, więc przydałoby się, aby w „Więzach krwi” pojawiła się postać, którą dla odmiany dałoby się polubić. Jednakże Olsen tego nie gwarantuje – nijaka jest Kendall Stark, która od początku podejrzewa Tori Connelly o mroczne występki (to ona właśnie nazwała ją Czarną Wdową); niewiarygodna jest siostra-bliźniaczka Tori, Lainie – jej zachowania parokrotnie budziły moje zdumienie i nie rozumiałem jej decyzji, toteż szybko przestała ona być dla mnie osobą interesującą; reszta bohaterów jest również miałka na tyle, że już mam problemy, aby sobie o nich przypomnieć. Często ich zachowania bywają sprzeczne bądź niezgodne z tym, co rozsądek nakazuje, ale bierze się to głównie z tego, że żadna z nich nie ma rozbudowanych fundamentów charakteru na tyle mocnych, aby czytelnik potrafił sobie wyobrazić, że jest to postać z krwi i kości. Wynikiem tego była moja obojętność na ich losy i cierpienia, którymi Olsen starał się mnie obarczyć. Autor ma tendencję do nadmiernego epatowania ludzkimi tragediami, które dotykają niemal każdego bohatera, jednocześnie jedynie o nich informując – dla fabuły powieści nie stanowią one istotnego aspektu. Mam nieodparte wrażenie, że autor starał się zmusić mnie do współczucia tym licznym rozwodnikom, wdowcom, cierpiącym matkom i ojcom. Nie umiem odnaleźć w powieści Olsena rodziny, która wiodłaby spokojne, normalne życie nienaznaczone żadną tragedią. Skutek był odwrotny od zamierzonego – ponieważ bohaterowie są nakreśleni mizernie, takie też wydały mi się próby zwrócenia na nich uwagi przez autora. Olsen wprowadził jedynie „sztuczny tłok”, który nie wpłynął niestety pozytywnie na jakość powieści.
„Więzy krwi” to mimo wszystko książka bardzo wciągająca dzięki temu, że wątek główny jest w zasadzie jedynym w powieści i jest prowadzony – aż do zakończenia – równie interesująco. Sprawa Tori Connelly co prawda jest wielowymiarowa, bowiem dotyczy zarówno obecnie prowadzonego śledztwa, jak i zdarzeń z przeszłości, ale sama w sobie obraca się wokół jednego tematu przewodniego – jakim cudem ta kobieta tak przebiegle działa, że wciąż jej się ta sztuka udaje? To budziło mój szczery podziw – w negatywnym tego słowa znaczeniu – dla jej sprytu i uporu. Miłą odmianą po „Lodowej kurtynie” była stale napięta atmosfera, która nie pozwalała na znużenie. Bawiłem się naprawdę dobrze, śledząc rozwój zagmatwanej zagadki kryminalnej uknutej przez Olsena, który ma swój charakterystyczny styl: gdy już wprowadzi czytelnika w teraźniejszość na tyle dobrze, że załapał on podstawy prowadzonej sprawy i zdążył się już wciągnąć w opowiadaną fabułę, autor sukcesywnie powiększa sieć retrospekcji, które mają pomóc odbiorcy w poznaniu mrocznych sekretów. Tak było w jego poprzedniej książce, tak jest i w „Więzach krwi”. Największe smaczki z przeszłości zachowuje jednak na sam koniec, aby tam zdetonować je wraz z kulminacją głównego wątku. Ten literacki sadyzm ma swoje dobre i złe strony – byłby on udany, gdyby nie nieszczęsne postaci. Trudno niestety zakrzyknąć zza książki z zaskoczenia, jeśli bohaterowie byli dla mnie niczym przechodnie, których mijam na ulicy – obojętni. I chociaż książka zakończyła się tak, jak to w kryminale być powinno, również pojawił się zgrzyt, którego do końca nie zrozumiałem, ale jak już powiedziałem – obojętność na ludzkie losy u Olsena sprawiła, że w sumie było mi wszystko jedno i przestałem sobie tym zawracać głowę.
Polecam „Więzy krwi” fanom kryminałów, którzy lubią śledzić czarne charaktery kroczek po kroczku. Z umiarkowanym entuzjazmem rekomenduję ją również wyposzczonym fanom wszelkiej maści kryminałów, którzy z radością czytają powieści zarówno genialne, jak i te ze średniej półki. Książka jest w rzemieślniczym znaczeniu dobrze napisana, chociaż nadal podtrzymuję swoje słowa, które wypowiedziałem przy „Lodowej kurtynie”: Gregg Olsen powinien popracować nad konsekwentnym epatowaniem dreszczykiem emocji. No i przede wszystkim nad postaciami, o których już w tym momencie zdołałem zapomnieć.
Fot.: proszynski.pl